niedziela, 5 lutego 2017

A jednak można...

Kuba może wydawać się niedostępna i droga. Waluta - specjalna dla turystów, transport i ceny -specjalne dla turystów, noclegi - też dla turystów. Wszędzie ograniczenia i wszystko pod kontrolą. Mimy jednak chciały po swojemu ugryźć Kubę. Zobaczyć co się da, a czego nie da się - ominąć.

CUP/MN - peso cubano, moneda nacional
CUC - peso convertible, dewiza

1CUC = 25CUP = 1USD

Doniczka z Santiago - "czarnego" miasta

Podróż na wschód

Po przylocie z Europy na wyspę na krótko zatrzymaliśmy się w Varadero, znanym kubańskim kurorcie. Potrzebowaliśmy po prostu chwilę dychnąć po podroży. Miejsce to ma ładną plażę i wielu białych turystów..., co ma oczywiście wpływ na ceny i atmosferę. Zatem postanowiliśmy ruszyć dalej...

Jak to zwykle bywa w mimowym genialnym planowaniu, pierwsze kroki na Kubie, po krótkim pobycie w varaderowskim inkubatorze, wykonaliśmy w niedzielę, czyli wtedy kiedy transport jest oczywiście najlepszy i panuje największy ruch, bo wszyscy są w pracy, w szkole itp... ;)

Z półwyspu Varadero wydostaliśmy się na piechotę: stamtąd do wyboru był tylko drogi transport, czyli taksówki i Viazul - państwowa firma przewozowa dla yumas (wszystkich nie-Kubańczyków). Minęliśmy most i za nim znaleźliśmy się już w bardziej lokalnym klimacie. I dopiero wtedy, kiedy rozglądaliśmy się za jakimś środkiem lokomocji, uświadomiliśmy sobie dzięki uprzejmości Kubańczyków, jaki to był dzień tygodnia! Nie dość, że niedziela, to na dodatek niedziela 4 grudnia! A tego dnia odbywał się, pogrzeb Fidela, więc większość narodu siedziała przykuła przed ekranem telewizorów.

Plaża w Varadero
Varadero

Dzięki naszym przypadkowym towarzyszom podróży dowiedzieliśmy się, że w niedziele przemieszczanie się po wyspie jest trudniejsze niż zwykle. Na dodatek Mimy sobie tego dnia pospały (wiemy, jak bardzo jeden z nich uwielbia Krainę Snów) i posiedziały na plaży, więc miały przed sobą tylko kilka godzin słońca. Po siedemnastej zaczynało już zmierzchać. Stwierdziliśmy, że dojedziemy tam, dokąd nam się uda... Po kilku minutach oczekiwania z niemałym tłumkiem ludzi, zjawiła się la guagua (czyt. głagła - szerokie pojecie na transport lokalny, najczęściej chodzi o autobus, jednak nie zawsze...). Usłyszeliśmy: "To ten! On jedzie tam gdzie chcecie!" Tłumek, zanim zareagowaliśmy, naparł na otwierające się drzwi pojazdu. Kierowca rzucił spojrzenie jednoznacznie mówiące: "Na pewno się wszyscy nie zmieścicie." Mimy podreptały w stronę autobusu i wtedy, na szczęście, podjechał następny, co spowodowało spadek napięcia, tłum przerzedził się i dostaliśmy się do środka.

Oplata - 5 peso cubano (CUP), czyli nic. Grzecznie zapłaciliśmy i pojechaliśmy do oddalonego o kilkanaście kilometrów Cardenas. Na miejscu każdy zapytany przechodzeń mówił, że już trochę za późno na dalsze podróże, że niedziela... Znalazł się jednak jeden pan, który chciał jechać do Colon, czyli po naszej, nie do końca sprecyzowanej, myśli. I tak czekaliśmy we trójkę, aż coś przejedzie. Po chwili (stoickie oczekiwanie jest cechą narodową Kubańczyków, dlatego też każdy odwiedzający wyspę i nie spędzający wakacji w zamkniętych kurortach musi się do tego przyzwyczaić) towarzyszący nam miejscowy stwierdza, że trzeba jednak przedostać się na wylotkę miasta, bo tam, gdzie czekaliśmy szanse marne na podróż były. Łapiemy więc el camion (czyt. kamion) - ciężarówkę transportową, która zawozi nas na przedmieścia... pełne blokowisk​ z płyty, jakże swojskich. Kierujemy się na piquera de las maquinas (czyt. pikera de las makinas), czyli miejsce gdzie można znaleźć taksówkę kolektywną (el taxi collectivo to popularny środek transportu w Latynoameryce, na Kubie znany również pod nazwą la maquina).

Prawie każde miasto na Kubie oprócz dworców lokalnych (Terminal Municipal) i międzyregionalnych (Terminal National), ma również punkty odjazdów las maquinas. Tam też właśnie się udaliśmy. Naprzeciwko samochodów siedzieli sobie kierowcy. Nasz współtowarzysz krzyknął nazwę miasta i odpowiedni ​szofer​, machając ręką wskazał swój samochód. I tak to wygląda. Często pyta się jeszcze kto jest ostatni w kolejce​, po czym​ czeka się na wypełnienie auta. W naszym przypadku załapaliśmy się na przejażdżkę lekko zdezelowanym Plymouth'em z lat '40, model najprawdopodobniej Station Wagon. Poza tym na miejscu było sporo innych starych amerykańskich bryk, zmieszanych z Ladami i Moskviczami.

Mimy jechały kilkadziesiąt kilometrów retrosamochodzikiem, który pruł popękane powierzchnie dróg Kuby z prędkością do 90 km/h. A to wszystko za 35 CUP od osoby, czyli jakieś 5 zł. Zatem jeżeli ktoś chce na Kubie przejechać się starym amerykańskim samochodem, to radzimy nie przepłacać 25-razy więcej za hawańskie taksówki turystyczne... no chyba że komuś bardzo zależy na błyszczącym lakierze. Choć i wśród zwykłych maquinas zdarzają się święcące perełki.

Ulica w Colon, na której znajdowała się nasza casa particular

Jakieś dwie godziny przed zmierzchem przyjechaliśmy do miasta Colon z zamiarem kontynuowania podróży do Santa Clara. Dowiedzieliśmy się gdzie można "coś" złapać i skierowaliśmy się do dworca autobusowego. Tutaj przyszło zmierzyć się nam z nie- dostępnością długodystansowych autobusów. Na dworcu pracownica powiedziała nam, że obcokrajowcy nie mogą jeździć Omnibuses Nacionales (Astro) i że trzeba indywidualnie pytać kierowcy. ​"​Aha!​"​ - powiedzieliśmy sobie ​ - ​"...czyli można". Po godzinnym oczekiwaniu, które spędziliśmy na bezskutecznym, z uwagi na nikły ruch, łapaniu stopa, wróciliśmy na dworzec. Wkrótce podjechał interesujący nas autobus. Pertraktacje z kierowcami były nieudane. Ewidentnie chcieli zarobić, ale jakoś nie umieli negocjować (generalnie na Kubie miewają z tym problemy). Znaliśmy realną cenę przejazdu i podaliśmy naszą propozycję nieco wyższą, ale kierowcom się nie podobała. Sami nie podali żadnej kontrpropozycji, więc powstał impas, którego nie chcieliśmy przerywać podnoszeniem ceny... No cóż nie udało się, ale nie byliśmy tym szczególnie zmartwieni. Generalnie bardzo wiele zależy od woli kierowców. Wiemy, że obcokrajowiec może się dostać na taki autobus, ale jest to wszystko kwestią losową. Główną przeszkodą jest to, że wszystkie osoby, które mogą wejść na pokład busa muszą mieć dowód osobisty lub kartę stałego pobytu. Ale jak już wspominaliśmy, wiele rzeczy niemożliwych na Kubie można obejść.

Co do innych form transportu na Kubie, to nie ma przeszkód, żeby z nich korzystać. Kluczem jest wcześniejsze uzyskanie informacji o ce- nie przejazdu, bo od turysty kierowcy najczęściej chcą zedrzeć większą opłatę. Zatem, jeśli ktoś próbował zarobić na nas i robił to rozsądnie, to mogliśmy co nieco dorzucić. Dlaczego? Bo transport jest naprawdę tani! Natomiast jeżeli ktoś za bardzo przesadzał z za- wyżeniem opłaty i nie chciał jej obniżać... No cóż, nie korzystaliśmy z takiego przewoźnika. Aczkolwiek jeśli podczas oczekiwania na przystanku zyska się nowego kubańskiego towarzysza, to prawie na pewno zapłaci się tyle, ile trzeba:)

Camiones particulares - popularny transport
Camiones particulares

Tego dnia próbowaliśmy jeszcze znaleźć jakieś taxi collectivo, ale była niedziela i wszelki ruch po zmroku zamarł totalnie. Transport długodystansowy rusza na Kubie rano i najczęściej po piętnastej nic już daleko nie jedzie, wtedy pozostaje pokonywać dystans małymi skokami. Ale nawet ta opcja w ostatni dzień tygodnia jest utrudniona. Wobec tego stwierdziliśmy, że Colon nam się podoba i możemy się tam zatrzymać. Zorientowaliśmy się skąd i o której odjeżdżają camiones particulares (ciężarówki przerobione na pasażerskie) i po- szliśmy na poszukiwanie noclegu.

Pierwszy napotkany hotel, może nawet jedyny w mieścinie, i jasny przekaz od pracowników, że yumas nie mogą w nim spać. Spodziewaliśmy się tego. Na Kubie dla obcokrajowców noclegi dostępne są tylko w wyznaczonych hotelach i mniej drogich las casas particulares (casa - dom, particular - prywatne; prywatne pensje), które oznaczone są odpowiednim, niebieskim znakiem kotwicy (kotwica czerwona oznacza miejsce noclegowe dla Kubańczyków). Wszystko to oczywiście znajduje się na utartych szlakach turystycznych. Colon turystycznym miejscem zdecydowanie nie było.

Jednak jakieś rozwiązanie zawsze się znajdzie. Pracownik, który oznajmił, że na nocleg w hotelu szansy nie mamy, powiedział nam od razu, że może nas zaprowadzić tam, gdzie będzie to możliwe. I faktycznie bardzo nam pomógł.

Kubańczycy nie mogą gościć w swoich domach obcokrajowców. Tak samo też istnieją odpowiednie casas particulares dla lokalnych, oczywiście tańsze. W Colon trafiliśmy do casy dla tutejszych i jakoś nie było trudności, żeby w niej zostać. Wynegocjowaliśmy cenę 15 CUC (peso convertible - równowartość ok. 1 dolara) - z reguły ołata dla yumas, to 25 CUC. Zapewne zarobili na nas, ale i tak przygotowani byliśmy na większy wydatek. Po raz kolejny dzisiejszego dnia, dowiedzieliśmy się, że nieosiągalne jest dla nas dostępne.

Okolice Guardalavaca
Krajobraz guardalavacański:)
Między Guardalavaca a Playa Pesquero
"Przystanek" maquinas
Typowe samochody na kubańskich drogach

W ciągu następnego poranka dotarliśmy do Santa Clara, gdzie stoi wielki pomnik Ernesto Guevary. Podziwialiśmy okazałego Che z da- leka, bo jakoś nas bliżej do niego nie ciągnęło. Mimy mają dość mieszany stosunek do tego superbohatera obecnej popkultury. Koszulek z jego twarzą, czapki z gwiazdą ani obcinaczki do paznokci z jego podobizną sobie nie kupiły.

Na miejscu w Santa Clara okazało się oczywiście, że oprócz turystycznego Viazula, transport długodystansowy jest skomplikowany. Ale zaczęliśmy już rozumieć sposób poruszania się po wyspie. Z Santa Clara złapaliśmy z dworca miejskiego ciężarówkę, która zawiozła nas na 259 km autostrady. Początkowo brzmiało to dla nas enigmatycznie, ale potem okazało się, że na tym kilometrze znajduje się stacja benzynowa i tam przy autostradzie ludzie "robią butelkę" (hacer botella), czyli inaczej mówiąc płatny autostop. Nazwa jest trochę zabawna, ale chodzi o to, że kiedyś za autostop płaciło się rumem:)

Ulokowaliśmy się tam z naszymi nowymi znajomymi i czekaliśmy na okazję. Udało nam się złapać wypasiony, klimatyzowany autobus do Ciego de Avila za 40 CUP (jakieś 150 km). Dotarliśmy tam w nocy i trochę jeszcze próbowaliśmy kontynuować podróż, ale w końcu zdecydowaliśmy się pozostać w tym mieście. To okazało się znakomitym pomysłem; znaleźliśmy case particular (Ing. Maria del Carmen Pina Morales, Calle Cuarta no. 9e/Independencia y Maximo Gomez, Ciego de Avila, Cuba) z bardzo miłą rodziną i po krótkich negocjacjach znowu zapłaciliśmy tylko 15 CUC. "Może jednak nie będzie aż tak strasznie źle na tej Kubie" - pomyśleliśmy. Cały czas mieliśmy świadomość, że na wyspie znaleźliśmy się w sezonie wakacyjnym i ceny są wyższe raczej niż niższe.

Wieczorny i poranny spacer po Ciego utwierdza nas w przekonaniu, że jest to całkiem przyjazne miejsce. Turystów było tu niewielu.​


Plaża

Kolejny dzień i kolejne niespodzianki. Przekalkulowaliśmy nasze możliwości i stwierdziliśmy, że może uda nam się dotrzeć do Holguin. Już wtedy wiedzieliśmy, że zmierzamy do Guardalavaca, gdzie znajduje się atrakcyjna i otwarta dla wszystkich plaża, na której, oprócz turystów, swój wolny czas spędzają również Kubańczycy.

Z Ciego pojechaliśmy ciężarówką do Camaguey, tam kolejnymi skokami w kierunku Holguin. Jednakże jakoś tak  nam się pięknie udało, że transportem kombinowanym i z odrobiną szczęścia, na 21.00 dotarliśmy aż do Guardalavaca! Kolejna zasada na Kubie: Można spodziewać się wszystkiego!

Senor amarillo (Pan Żółty) - urzędnik, który pomaga złapać autostop
Bloki w Guardalavaca

Na miejscu od razu z autobusu przejęła nas pani, która oczywiście miała dla nas ofertę noclegu za 25 CUC. Pomarudziliśmy i po- wiedzieliśmy, że musimy coś zjeść i potem możemy pomyśleć, co dalej. I faktycznie byliśmy bardzo głodni i mało lotni w tym momencie. Pomocna pani od noclegu zaprowadziła nas do budki (koło el mercado - targu) z bardzo dobrym i tanim jedzonkiem (30 CUP - filet z ryby, ryż z fasolkami i trochę warzyw). Tam jej podziękowaliśmy, mówiąc, że jednak wolimy jakieś tańsze lokum i poszukamy noclegu na własną rękę. Pani grzecznie sobie poszła, nie narzucając się... bo Kubańczycy na szczęście się nie narzucają. Mimy zaczęły szukać spania. Ceny wszędzie 25 CUC (bo wysoki sezon), w gorszych warunkach, zazwyczaj z pleśnią lub pod azbestem - 20 CUC, jednak Mimy cały czas marudziły (szczególnie ten jeden, co lubi oszczędzać), ale i ten drugi (co lubi więcej komfortu i prywatności).

Zrobiło się późno (koło północy) i niektóre interesujące opcje noclegowe stały się już niedostępne, Guardalavaca położyła się spać. Mimy już traciły nadzieje, aż tu nagle wychodzi uśmiechnięty Kubańczyk i mówi do nas: "Słyszałem, że szukacie casy". A my z myślą, że następny z super ofertą za 25 CUC, a on tu nagle: "Mam dla was cały apartament za 15 CUC! Trzeba tylko ogarnąć, bo niedawno wyjechali goście". Jakoś to do nas nie docierało, ale stwierdziliśmy, że zobaczymy. I co się okazało. Cały apartament w bardzo przyzwoitych warunkach z pełnym wyposażeniem rzeczywiście był nam oferowany. Standard był o wiele wyższy, niż większość wcześniej oglądanych noclegów. Upewniliśmy się co do warunków umowy i uradowani powiedzieliśmy OK!

Nasz gospodarz sam przyznał, że woli, by mieszkanie było wynajmowane, nawet za niższą cenę, niż żeby stało mu puste. I oto myślenie, które go daleko zaprowadzi. Właściwie nie rozumieliśmy, dlaczego większość właścicieli nie negocjowała z nami ceny noclegu i wolała, by ich lokale stały puste, tym bardziej, że zjawiliśmy się późno i było pewne, że po nas już żaden turysta się nie pojawi. Lepiej nie zarobić niż opuścić cenę? No cóż! Rożnie ludzie myślą na tym świecie. A nasz gospodarz ugrał, bo zostaliśmy dłużej niż planowaliśmy i tym sposobem pieniążki mu wpadały do kiesy.

Guardalavaca to właściwie niewielkie osiedle bloków, parę sklepów i nieoceniona buda z tanim jedzeniem kolo mercado. I wbrew pozorom ma swój urok. Bliżej plaży znajdują się bodajże dwa hotele, które zupełnie nie wpływają na jej wygląd. Niestety, buduje się już kolejny, który bardziej będzie się rzucał w oczy.

Sama plaża w Guardalavace nas zachwyciła. Mówiąc krotko: śliczna, naturalna plaża, miła atmosfera, tanie jedzenie, brak tłoku, lazury i błękity, mojito z parasolką i kokosy! A do tego wspaniała rafa koralowa i mnóstwo rybek, dla tych co snorkują. Zostaliśmy tu dla tej plaży aż pięć dni.

Plaża Guardalavaca
Playa Guardalavaca
Podglądacz na plaży

Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się Playa Turquesa, która co prawda opanowana jest przez obcokrajowców z zamkniętego przyplażowego ośrodka wczasowego, ale jest otwarta dla wszystkich (tylko nie przez główne wejście - trzeba naokoło przejść, co pokazał nam strażnik nadmorskiego spa). Plaża jest bardzo ładna, dosłownie turkusowa i ma jeszcze jeden niespodziewany atut. Mianowicie, jeśli się jest obcokrajowcem, to można skorzystać z bufetu all inclusive:) Mimy były głodne i w pewnym momencie wybrały się na poszukiwanie pożywienia do jedynej budki na plaży. Tam na zapytanie co jest i za ile, i że możemy zapłacić, padła odpowiedz, że nic, że all incusive. Zatem jeden z Mimów zamówił skromną pizzę i tak się Mimy turystycznie pożywiły. No cóż, nikomu pewnie na tej plaży do głowy nie przyszło, że obcokrajowiec dojedzie na nią stopem i obejdzie główne wejście, dostając się na plażę naokoło. W mniemaniu obsługi bufetu byliśmy z kurortu. Dla samych Kubańczyków dwukilometrowy spacer, to dużo, więc na pewno nie pomyśleliby, że komuś innemu chciałoby się tak daleko i długo łazić. Trochę to dla nas było niespodziewane, ale na swoje usprawiedliwienie mamy tylko tyle, że burczało nam w brzuchach i nie dało się zapłacić za ich napełnienie.

Plaża Turquesa
Playa Turquesa
Mim wyłaniający się ze wzburzonego turkusu


Pożegnanie Fidela

Pobyt w Guardalavaca przedłużył się nim Mimy ruszyły w dalszą podróż... w niedzielę - znowu po genialnym planowaniu. Ale tak się nam podobało w Guardalavaca, że zostaliśmy i dalsze przemieszczanie się wypadało nam znowu w ostatni dzień tygodnia. Po rożnych perturbacjach i straceniu nadziei, że dotrzemy do obranego celu, czyli do Santiago de Cuba, udało się! Wieczorem dojechaliśmy ciężarówką pełną kadetów do miejsca zarzewia rewolucji kubańskiej. Zmęczeni zobaczyliśmy co nieco centrum miasta, zostawiając sobie większość atrakcji na dzień następny.

Muzealna wystawka motoryzacyjna w Santiago de Cuba
Santiago de Cuba z tarasu
Wokalistki z Casa de la Trova w Santiago
Stały bywalec Casy de la Trova

Santiago de Cuba można spokojnie zwiedzić w kilka godzin. Nie ma tu wiele do oglądania, choć starówka jest całkiem ładna. Mieszkańcy, w zdecydowanej większości czarnego koloru skóry, są bardzo mili i rozśpiewani. To prawdziwy skarb tego miejsca: nocne życie i muzyka.

Generalnie Kubańczycy są bardzo muzykalni, roztańczeni i spontaniczni w zabawie. Większość obcokrajowców to dla nich straszni sztywniacy... i czasem słychać w ich graniu zniechęcenie... na pewno brak zaangażowania..., gdy w turystycznej knajpce do znudzenia odtwarzają kawałki Buena Vista Social Club dla statycznej publiczności spoza wyspy.

My w ciągu jednego dnia zobaczyliśmy niemal wszystko w Santiago, włącznie z... głazem, w którym złożono urnę z prochami Castro. Napis na grobie, skromne "Fidel" ma ukryte dno. Imię el Comendante dosłownie znaczy "wierny". Załapaliśmy się na patetyczną zmianę warty na cmentarzu. Pomachaliśmy na pożegnanie Fidelowi i poszwendaliśmy się jeszcze trochę po mieście.

Zmiana warty na cmentarzu Santa Ifigenia
Fidel "zaklęty w kamień"
Cmentarz Santa Ifigenia

Jeden smutny obrazek z Santiago: podbiegająca do turysty dziatwa żebrząca o dolara. Dziatwa pewna siebie i roszczeniowa. Mimy rozdawały cukierki. Takie dzieci były wszędzie na Kubie, ale w tym mieście jakby najwięcej.

Pod koniec dnia postanowiliśmy, że nocnym autobusem ruszamy z powrotem na zachód. Decyzja trudna, ponieważ mieliśmy ochotę doświadczyć nocnego życia Santiago, a także wybrać się w góry Sierra Maestra. Niestety nasz pobyt na Kubie ograniczony był ustaloną datą wyjazdu. Czas powoli się kurczył, tym samym trzeba było dokonywać wyborów i iść na kompromisy. Wiedzieliśmy, że nie zdążymy zobaczyć wszystkiego, co byśmy chcieli. Tego wieczoru pojechaliśmy w kierunku Trynidadu.
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.