piątek, 2 października 2015

Mimy szczytują

Już w okolicach Santa Cruz zaświtał w mimowych głowach pomysł powrotu na Altiplano i zdobycia jakiejś bardzo wysokiej góry. Ba! Mimy marzyły już o tym od argentyńskiego Cordon de Plata,. Nie miały wielkiego pojęcia o wspinaniu się na takie wysokości, nigdy nie miały raków na butach ani czekanów w łapkach. Boliwia otworzyła im możliwość wynajęcia tanio zarówno sprzętu, jak i doświadczonego przewodnika, który pomógł przełamać te braki..

Mimy na czubku Huayna Potosi, 9 lipca 2015

wtorek, 29 września 2015

Z powrotem na zimnym Altiplano

Niemal nasyciliśmy się Boliwią, więc wpadliśmy na pomysł by kierować się do Peru. Najsensowniejsza i najkrótsza droga  w stronę tego kraju z okolic Santa Cruz wiedzie przez Altiplano. I ją wybraliśmy. Tym bardziej, ze w mimowych główkach pojawiła się idea zdobywania sześciotysięcznika i cały czas tam tkwiła. Trochę mieliśmy opory, aby wrócić w chłodne rejony płaskowyżu. W tropikach było idealnie ciepło, zwłaszcza dla jednego Mima, który słońce i ciepło kocha.

Wulkan Sajama

niedziela, 27 września 2015

Misja odwiedzić misje

Po Pantanalu i króciutkim pobycie w Brazylii wróciliśmy do Chiquitanii słynącej z XVIII wiecznych redukcji jezuickich...

W czasach kolonialnych, ta część kontynentu była ważnym miejscem strategicznym dla Hiszpanów, ponieważ tamtędy prowadził szlak łączący Altiplano (i srebro tam wydobywane) z resztą zachodnich kolonii. Na drodze swobodnego przepływu dóbr stała ludność autochtoniczna, indigenos, których, w regionie Chiquitanii (nazwa Chiquitania pochodzi od drzwi tradycyjnych domostw, w których drzwi były małe, chiquito oznacza "mały"), było około pięćdziesięciu grup i których najeźdźcy jakoś nie mogli podbić i spacyfikować. Sytuacja ta popchnęła władze kolonialne do wystosowania prośby do zakonu Jezuitów, by zajęli się "opanowaniem" regionu. Zakon chętnie podjął się zadania. Miał już stuletnie doświadczenie misyjne w Ameryce Południowej i wypracowali generalną strategie postępowania z Indianami.

IHS, synbol Jezuitów, sufit jednego z kościołów w Chiquitanii (San Miguel)

piątek, 25 września 2015

Zęby w zęby z piranią

Z Samaipaty udaliśmy się prosto do Santa Cruz, gdzie leczyliśmy mimowe zapalenie spojówek i spotkaliśmy się z przesympatyczną Danusią, autorką bloga BOLIWIA in my eyesAkurat, gdy byliśmy w Santa Cruz pogoda całkiem się zepsuła. Było zimno i wilgotno. Padał deszcz. Było paskudnie dlatego uciekliśmy z miasta, kiedy tylko się dało.

Z Santa Cruz ruszyliśmy dalej na Zachód w kierunku Brazylii po drodze zatrzymując się na chwilkę w Chiquitaniji, w miasteczku Robore, gdzie mieliśmy okazję zjeść najgorszy obiad podczas naszej podróży, a także najlepsze pod słońcem cuñapés (inaczej chipas, małe bułeczki z mąki juki i sera, popularne w Boliwii i Paragwaju) oraz w uroczym Santiago de Chiquitos, gdzie trochę pospacerowaliśmy.

Okolice Santiago de Chiquitoos

czwartek, 24 września 2015

Przystanek Samaipata

Po trekkingu w Sucre udaliśmy się do Samaipaty, której nazwa literalnie oznacza "odpoczynek na wysokości". Mieszkańcy dusznego i parnego Santa Cruz mogą tutaj złapać oddech, zakosztować świeżego i górskiego powietrza. Z naszej perspektywy był to jednak raczej „odpoczynek w dolinach”, gdyż zjeżdżaliśmy z Altiplano.

Mieszkaniec Samaipaty

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Mimy w ruchu czyli Jalq’a Trek

Z Potosi ruszyliśmy do oficjalnej stolicy Boliwii - Sucre. Miasto z białymi budynkami i rdzawymi dachami zachwyciło nas. Kolonialna zabudowa starówki, przyjemna aura miasta i łagodniejszy niż na wysokim Altiplano klimat spowodowały, że zostaliśmy tu kilka dni.

Dach klasztoru San Felipe Neri

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Czy diabeł może byc wujkiem?

W drodze do Potosi zaczęło się! Dopadły nas pierwsze dolegliwości żołądkowe. Boliwia to nie tylko inna mentalność, to również inna flora bakteryjna. Niemal wszyscy podróżnicy mają z nią na początku trochę  kłopotu.  Cóż... trzeba to przeżyć i przyzwyczaić żołądek. Jeden z Mimów przechorował to krótko, acz gwałtownie, drugi niestety, jako że później go trafiło, to i cierpiał też trochę dłużej.

Nie rozczulajmy się jednak, mimo słabego samopoczucia zwiedziliśmy co nieco Potosi, jedno z najwyżej położonych (prawie 4000 m n.p.m.) i swego czasu (początek  XVII wieku) jedno z najbogatszych miast świata!

Spytacie, jak to możliwe, żeby miejscowość zagubiona gdzieś tam wysoko, na boliwijskim Altiplano cieszyła się tego typu famą? Otóż Potosi leży u stop pewnej góry, góry co zowie się Cerro Rico (Góra Bogata - ok. 4800 m n.p.m.) i której to nazwa nie wzięła się ot tak, z niczego - pełna jest bowiem srebra i innych metali.

Górnik z kopalni srebra w Potosi przygotowujący dynamit

niedziela, 26 lipca 2015

Tam, gdzie nieprzewdywalność staje sie regułą... Boliwia po raz pierwszy

Gdy wydaje ci się, że wszystko będzie działo się tak, jak zapowiedziano, a twój umysł uśpiony jest mocnymi obietnicami, to bądź pewien, że w Boliwii nic nie jest pewne, a wielka Nieprzewidywalność nieustannie czuwa nad twoim losem. Tak można opisać początek naszej przygody z Boliwią:)

Po zwiedzeniu argentyńskiego regionu Jujuy i pięknych okolic salteńskiej Iruyi, wjechaliśmy w końcu do Boliwii. A ona milo nas zaskoczyła. Argentyna pożegnała nas nijakim, zaniedbanym miasteczkiem La Quiaca, zaś druga strona granicy przywitała nas czystym i całkiem dobrze zorganizowanym Villazón. Wszystkie mity o brudnej i chaotycznej Boliwii legły w momencie. Hmm... Przynajmniej w tym miejscu... i w porównaniu z sąsiadami...

Iruya

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Viva Jujuy!

Jujuy, maleńki, jak na Argentynę, region na północy w piękności niczym nie ustępuje Salcie. Podobnie można tu odnaleźć rożne strefy klimatyczne takie, jak puna (płaskowyż andyjski), valles (doliny), quebradas (wąwozy), yungas (tropikalne lasy górskie).

Jujuy graniczy z Boliwią i to tu pożegnaliśmy się z ojczyzną tanga. Ale najpierw odwiedziliśmy Salar Grande, punę i Quebrade Humahuaca słynącą z kolorowych wzgórz.

Mim cieszy się, że jest na Salarze i kopiuje pomysł na zdjęcie z folderu promującego Jujuy.

środa, 10 czerwca 2015

Nieoficjalni Święci Argentyny

Przemierzając drogi Argentyny, nie da się nie zauważyć licznych kapliczek pomalowanych na czerwono i przyozdobionych wstążkami lub chorągiewkami tegoż koloru. W środku tych kapliczek można znaleźć figurkę mężczyzny - to Gauchito Gil, obiekt żywego kultu wśród Argentyńczyków, legendarny charakter popkultury.

niedziela, 31 maja 2015

Dzieci z Llullaillaco

W Salcie na północy Argentyny można zbliżyć się nieco do sakralnych realiów Imperium Inków. Wystarczy odwiedzić bardzo ciekawe Muzeum Archeologiczne Wysokich Gór (Museo de Arqueologia de Alta Montana - MAAN) i poznać historię Dzieci z Llullaillaco oraz znaczenie pochowanych z nimi obiektów rytualnych i wotywnych. Zbiór muzeum to efekt pracy archeologów z 1999 roku,  na najwyżej na świecie położonym stanowisku archeologicznym - znajdującym się na blisko 6800 m n.p.m - wulkanie Llullaillaco (pogranicze chilijsko-argentyńskie).

Odnalezione dzieci (sześciolatka, siedmiolatek i piętnastolatka), to naturalnie zmumifikowane ciała. Obecnie uważa się je za najlepiej zachowane mumie na świecie. Mówimy o mumiach, ale w istocie są to zamrożone ciała, które pochowane były w warunkach wysokogórskich, oznacza to niskie ciśnienie i temperaturę, małą zawartość tlenu oraz aseptyczne środowisko. Wszystkie te czynniki spowodowały, że ciała, ubrania oraz przedmioty  znalezione wokół, dotrwały do naszych czasów, leżąc w ziemi przez około 500 lat, w doskonałym stanie. Gdy ujrzeliśmy po raz pierwszy zmumifikowaną dziewczynkę z Llullaillaco, mieliśmy wrażenie, że ona tylko śpi.

Fot. Celine Frers


Jak to się stało, że te dzieci znalazły się na wulkanie? Interpretacja archeologiczno-antropologiczna wskazuje, że to efekt inkaskiego rytuału Capacocha, który miał zapewnić szczęście, obfitość i powodzenie, wypełniającej go społeczności.

środa, 27 maja 2015

Księżycowe Chile - San Pedro de Atacama

Los chciał, albo raczej potrzeba, byśmy na kilka dni zawitali do północnego Chile. Głównym celem było zdobycie dolarów, gdyż w Argentynie wypłacanie pieniędzy z bankomatu jest bardziej niż nieopłacalne (aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat można wygooglować sobie: ¨dolar blue i czarny rynek¨) i najlepiej  jest dysponować walutą w gotówce.

Droga z regionu Salta do Chile prowadziła głównie przez punę (wyżyna - step w Andach, która znajduje się miedzy 3200 a 4500 m n.p.m.). Podziwiając liczne wulkany minęliśmy Kordylierę oraz osławione, jak się później okazało, przejście graniczne zwane Paso de Jama. Dlaczego osławione? Ponieważ był to pierwszy punkt graniczny, jaki dotąd spotkaliśmy i mamy nadzieję, że jedyny, którego nie można przebyć pieszo.

Wulkany, okolice Paso Jama 

niedziela, 24 maja 2015

Salta, la Linda

Im bliżej Boliwii, tym więcej ludzi o ciemnej karnacji - indigenos, czyli rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej i mestizos - mieszańców. W północno-zachodnich regionach Argentyny, Salcie i Jujuy, indigenos, to głównie spadkobiercy kultury inkaskiej, którzy zachowali elementy tradycji poprzedzających czasy imperium (głównie Aymara i Quechua). Oczywiście, choć przeszłość jest tu ciągle żywa, wpływ cywilizacji europejskiej obecnie dominuje, dając całkiem ciekawy kociołek synkretyzmu kulturowego, który się tutaj warzy (synkretyzm = połączenie różnych elementów wzajemnie na siebie wpływających w jedno).

Spróbujmy to zobrazować. Napotkany przez nas pastor, prowadzący działania misyjne na północy Argentyny, opowiadał nam, że mieszkańcy etniczni mimo, że określają się chrześcijanami, nadal praktykują stare obrzędy... Na przykład, podczas karnawału, następuje ¨odkopanie diabła¨ reprezentowanego przez szmacianą lalkę zakopaną poprzedniego roku. Jest to czas, kiedy wszelkie tabu można łamać, reguły moralne zostają zawieszone, wszelkie grzeszki są dozwolone i nie liczą się one na konto zbawienia. Uczestnicy tego katarktycznego festiwalu piją na umór, uprawiają wolną miłość... Po trzech tygodniach, ¨diabeł zostaje zakopany¨ i życie wraca do swego normalnego biegu;)

Salta i Jujui, te dwa regiony były naszym celem od dawna (cóż, podróż przez Argentynę trochę się przeciągnęła...), ale zanim w końcu tu dotarliśmy, to zdążyliśmy jeszcze zwiedzić śliczny zakątek regionu Tucuman - Tafi del Valle. Już tutaj można zaobserwować ślady kultur prekolumbijskich, rzucała się w oczy bandera zwana WIPHALA, która współcześnie symbolizuje m.in. filozofię i solidarność etnicznych ludów andyjskich.

Resultado de imagen para wiphala
Wiphala



Siedem barw Wiphali 
nawiązuje do spektrum światła widzialnego
i ma znaczenie symboliczne:

  • CZERWONY- Ziemia i lud Andów
  • POMARAŃCZOWY – społeczeństwo i kultura
  • ŻÓŁTY – energia
  • BIAŁY – czas
  • ZIELONY– surowce naturalne
  • BŁĘKITNY – niebiosa
  • FIOLETOWY – rząd andyjski i determinacja





Autostop! Autostop!

Czasami, podczas podróży autostopem, zatrzymywały nam się dziwaczne pojazdy...

Pan Kierowca zmierzający do kopalni zapytał tylko, czy palimy. Jeśli jesteście ciekawi dlaczego o to zapytał, spójrzcie na ładunek, a nasze siedzisko:)

Jadąc tak na tych pakunkach jakieś dwie godziny po wyboistej szutrówce, przypomniała nam"Cena strachu" Clouzota. Tyle, że naszą nagrodą za odwagę (lub głupotę) nie była kupa pieniędzy, tylko możliwość ruchu tam gdzie ruchu praktycznie nie było.

wtorek, 19 maja 2015

Mapa naszej podróży


https://www.google.com/maps/d/edit?mid=zYkHm2isHyvs.kxfMafFlwX2s

Powyższą mapę dedykujemy Kasi za pomysł i Gosi za niebezpośrednie wyrażenie potrzeby.

Wyżej niż kondory (cz. 2 ¨Cordon de Plata¨)

Nasza dalsza droga na północ wiodła blisko Kordyliery drogami o numerach 89, 7, 149. Wiedzieliśmy, że na nich ruch będzie niewielki, ale nie chcieliśmy jechać przez Mendozę, duże miasto. A poza tym, im bliżej Kordyliery, tym piękniej...

Na tej trasie przewidzielismy jeden przystanek. W okolicach Potrorillo chcieliśmy się dostać do doliny Vallecitos (czesci Cordon de Plata), która jest świetnym miejscem wypadowym w góry i wielu wspinaczy się pląta tu, by zaaklimatyzować się przed wejściem na Aconcaguę - najwyższy szczyt Andów.

 Po nocy a la carretera austral, spędzonej jeszcze dość nisko, udało nam się stopem dojechać do centrum narciarskiego Vallecitos, do którego wiedzie serpentyniasta droga. Znaleźliśmy się na 2900 m n.p.m. Wypytaliśmy się tutaj o to, o co się tylko dało i kogo tylko się dało. Zdobyliśmy jakieś szczątkowe informacje, mapy jednak nie. Znów szykowało się trekkingowanie na czuja. Przed nami były trzy bazy noclegowe - tzn. względnie płaskie miejsca z dostępem do lodowcowego strumienia. Pierwsza mieściła się na 3200 m n.p.m., kolejna na 3600 m n.p.m., a ostatnia w okolicach 4200 m n.p.m. Zdecydowaliśmy się na biwak na pośredniej wysokości - miejsce zwało się Piedra Grande. Rozbiliśmy tam nasz domek i stwierdziliśmy, że popołudniem leniuchujemy i odpoczywamy, tym bardziej, że jeden z Mimów przeziębił się i nie był w pełni formy. Co by nie było i tak nie mogliśmy iść wyżej - trzeba było się przyzwyczaić do wysokości. Mieliśmy wielki apetyt na Cerro Vallecitos (ok. 5500 m n.p.m.), jednak choroba jednego z Mimów spowodowała, że trzeba było przewidzieć plan awaryjny na dzień następny. W przypadku braku poprawy mieliśmy próbować zdobywać najbliższy szczyt - Pico Franke (ok. 4900 m n.p.m.).

Cerro Vallecitos o poranku. Widok z biwaku Piedra Grande.

sobota, 16 maja 2015

Wyżej niż kondory (cz. 1 ¨Manzano Historico¨)

"Mas alto que los condores", czyli "wyżej niż kondory", tak brzmi hiszpański tytuł książki autorstwa Wiktora Ostrowskiego. Ostrowski w pierwszej połowie XX wieku dokonał szeregu pionierskich wejść na szczyty Andów w regionach Mendozy i San Juan, a także w Patagonii. Wytyczył również nową drogę na najwyższy szczyt Ameryki Południowej - Aconcagua (6960 m n.p.m.), zwaną "Ruta de los Polacos" (droga Polaków). /Góra ta jest jednocześnie największą górą poza Azją (wiki)/. 
Z tym wyczynem wiąże się anegdota, którą opowiedzieli nam miejscowi. Gdy Ostrowski znalazł się w miasteczku Uspallata, bazie wypadowej na tę górę, okazało się, że na szczyt wyruszyła już ekipa z Włoch i za bardzo nie pozostało do dyspozycji ani mułów, ani tragarzy, niezbędnych do przejścia dłuższą, standardową trasą. Ktoś zasugerował mu, że może warto spróbować innej drogi, krótszej, ale której jednak nikt, nawet miejscowi vaqueros, nie zna. Ostrowski nie byłby Polakiem gdyby nie spróbował i w konsekwencji stanął na szczycie chwilę po ekipie włoskiej. 
Po wszystkim, już w Uspallacie, drużyny obu krajów spotkały się. Włosi przechwalali się, że właśnie wrócili z Aconcagua, na co Polak odparł, że on również właśnie stamtąd zszedł. Włosi, którzy nikogo na swej drodze nie spotkali, nie dowierzali... aż do momentu, kiedy opadły im szczeki na widok ich własnej włoskiej flagi - trofeum Polaków - która powiewała na dachu Andów tylko godzin dwie:)

Generalnie, Ostrowski, oprócz denerwowania Włochów i zdobywania dziewiczych szczytów, badał rzeki, kulturę Indian itp. i pisał o tym książki. Jednym słowem - podróżnik pełną gębą.

O Ostrowskim i innych dzielnych Polakach, którzy wpisali się w historię zdobywania szczytów Andów, dowiedzieliśmy się od Don Ramòna, zapalonego górołaza, właściciela posady (coś jak hotel agroturystyczny) i 60 koni, z którym trochę popracowaliśmy, i u którego spędziliśmy święta wielkanocne.

Zanim jednak dotarliśmy do Posada Don Ramòn, przeżyliśmy jakieś 1500 kilometrów przygód:)

Z San Martin de los Andes Rutą 40 skierowaliśmy się na północ. No cóż... różnie to bywało z przemieszczaniem się...

Niespodzianka w San Martin de los Andes. Z racji naszej narodowości dostaliśmy od Pań pracownic czekoladki w prezencie :)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Przedłużający się pożar w Argentynie

Południe Argentyny od lutego trawi potężny, największy w historii rejestrów pożar.

W ogniu znalazł się, niestety, piękny Park Narodowy Los Alerces, miejsce, w którym spędziliśmy Sylwestra.

Władze Argentyny podejrzewają, że pożar zapoczątkowali intencjonalnie właściciele terenów, na których znajdował się chroniony prawem las endemiczny. 

W Parku Narodowym Los Alerces rosną głównie drzewa iglaste, zwane po hiszpańsku alerces. To właśnie od tych drzew park wziął swą nazwę. Park Los Alerces słynie z najdłużej żyjących drzew na świecie, niektóre mają nawet 3 tys. lat. 

  Źródło: http://www.nbcnews.com/news/world/forest-fire-destroys-argentine-wildlife-n331551

sobota, 4 kwietnia 2015

Villarica nadal nie śpi. Pomarańczowy alert w Chile

Villarica nadal pobudzony. Wyrzuca z siebie kłęby dymu. Specjaliści uważają, że jezioro lawy znajduje się już bardzo blisko krateru i prawdopodobieństwo kolejnej erupcji jest bardzo duże.

Volcán Villarrica
Źródło: http://www.bbc.co.uk/mundo/ultimas_noticias/2015/03/150318_ulnot_chile_volcan_villarrica_actividad_ng

Somos mochileros y vamos al norte! (Jesteśmy mochileros i jedziemy na północ!)

SLOWNICZEK
una mochila - plecak;
un mochilero - podróżnik z plecakiem, najczęściej przemieszczający się autostopem

Na końcu świata stwierdziliśmy, że czas zawrócić i udać się na północ. Postanowiliśmy się trzymać drogi Ruta 3, zwaną Ruta Fin del Mundo i jechać wzdłuż wybrzeża Atlantyku.

Zatrzymaliśmy się w Parku Narodowym Monte Leon, który znajduje się około trzydziestu kilometrów na południe od Piedra Buena. Aby dostać się do parku, trzeba zjechać z trojki i jechać jakieś dwadzieścia kilometrów szutrówką aż do wybrzeża, gdyż tam usytuowane są wszystkie atrakcje przygotowane dla odwiedzających oraz kemping. W parku nie ma żadnych opłat.

środa, 1 kwietnia 2015

Tam, gdzie Andy zakrecają. MiMy na końcu świata

W dniu świętego Walentego roku Pańskiego 2015, Mimy przeprawiły się przez Cieśninę Magellana i wylądowały na Ziemi Ognistej (Tierra del Fuego) zwanej dalej końcem świata...

Jak już zostało wspomniane, wyspa zawdzięcza swe cieplno - świetlane miano ogniskom palonym przez lud autochtoniczny w takich ilościach, że aż Hiszpanie musieli ten fakt oddać w jej nazwie. W rzeczywistości na Ziemi Ognistej nie jest ani ciepło, a światło może i jest długo, ale tylko w lecie, zaś cień ognisk pozostał chyba tylko w asado rozpalanych z miłością przez Argentyńczyków.

Wyspa powitała Mimów w Porvenir deszczem (bo Mimy z Punta Arenas przemieściły się do tegoż miejsca promem). A że Mimy popełniły błąd i nie łapały stopa będąc jeszcze na promie, wszystkie samochody zdążyły uciec, zanim Mimy odzyskały bagaże z przechowalni. W końcu jednak udało im się dotrzeć do granicy (trzeba wiedzieć, że Tierra del Fuego jest zarówno chilijska, jak i argentyńska) i tam, już w Argentynie, pogoda była wyraźnie Mimom bardziej sprzyjająca.

Celem następnym, osiągniętym przez Mimy, była Ushuaia, uważana za najbardziej wysunięte na południe miasto świata. Po prawdzie istnieje jeszcze niejakie Puerto Williams w Chile, umiejscowione tuż-tuż Przylądka Horn, ale mówi się, że Chilijczycy pozazdrościli Argentyńczykom powyższego miana i stąd Puerto Williams w ogóle istnieje, jako miasto. Poza tym jest nieporównywalnie mniejsze od Ushuaii. Właściwie, to wielkość Ushuaii zaskoczyła trochę Mimów: spodziewali się jakiejś zabitej dechami dziury na końcu świata, co najwyżej trochę turystycznej. A tu prężnie rozwijające się miasto, do którego emigrują Argentyńczycy z innych regionów, bo w Ushuaii nie dość, że praca jest, to jeszcze dobrze się zarabia. Ushuaia to najdroższe miasto w Argentynie! W każdym razie, według Mimów, całkiem ładne i warte odwiedzenia... Hmm... Pogoda mogłaby być jednak trochę lepsza...

Ushuaia

wtorek, 3 marca 2015

sobota, 21 lutego 2015

Selknam

Było już o Mapuche (Otoczeni przez wulkany), teraz, ponieważ zbliżamy się do Ziemi Ognistej (Tierra del Fuego), będzie trochę o jej rdzennych mieszkańcach.

Selknam (Onas), bo o nich mowa, nie mieli tyle szczęścia, co wspomniani Mapuche. Mapuche przetrwali spotkanie z Europejczykami, bo byli liczni, chronili się w górach i, co chyba najistotniejsze, nie posiadali władzy scentralizowanej, przez którą łatwo by było wpłynąć na całą społeczność. To też dumni i wytrwali wojownicy, którzy nie pozwolili i nadal nie pozwalają wydrzeć sobie największej wartości, jaką dysponują - Ziemi.

Wyspiarze z Tierra de Fuego okazali się o wiele wrażliwsi na obcą ekspansję i wystarczył jeden wiek obcowania z białymi, ażeby nie pozostał na świecie ani jeden Selknam czystej krwi! W 1974 roku zmarła ich ostatnia przedstawicielka - Angela Loji.

piątek, 20 lutego 2015

Co tam w dziczy piszczy...(cz. 2) - Ruta 40 po patagonsku - Direccion Sur

Nasz argentyński wolontariat minął szybko. Odbył się na raczej mało zorganizowanej la chacra (czyli coś w rodzaju gospodarstwa) tuż obok El Hoyo, które z kolei leży niedaleko El Bolson. Właściciel chacry nie był obecny. Zrobiliśmy tam jednak kilka fajnych rzeczy; spaliśmy sobie z innymi wolontariuszami w namiotach na dość rozległym terenie, po którym wolno biegały sobie również koniki i pałętała się jedna mała kotka, która upodobała sobie szczyt naszego namiotu:-) Nauczyliśmy się co nieco o budowaniu domów z gliny, słomy, kup końskich i butelek... czyli o budowaniu lepianek:-) Instruktorami byli budowlańcy Mapuche. Generalnie, miło spędziliśmy tam czas, poznaliśmy trochę ciekawych ludzi i nawiązaliśmy kontakty. Dowiedzieliśmy się co nieco o Argentynie, historii i kulturze tego kraju. Piliśmy dużo mate. W tym czasie udało nam się darmowo zaszczepić na żółtą febrę w okolicznym szpitalu. Uwaga! Ci, którzy wybierają się w podroż do Argentyny - tutaj można zaszczepić się za darmo lub za grosze. Szkoda fortuny, którą wydaje się w Polsce!
Po wolontariacie ruszyliśmy na patagońską część Ruty 40.

Mim z kotką. która była bardzo towarzyska, tulisińska i...
rozmiałczana

wtorek, 17 lutego 2015

Co tam w dziczy piszczy...(cz. 1) - Carretera Austral (Ruta 7)

Wybór padł na Carretere Austral, więc szybciutko wróciliśmy do Chile. Tutaj pogoda jest częściej nieprzyjazna, więc chcieliśmy skorzystać z okazji.

Jedni mówią, że "siódemka" zaczyna się już w Puerto Montt (długość drogi: około 1300 km), inni że w Chaiten (w tym przypadku to około 900 km). Wiadomo tylko, że kończy się w Villa O'Higgins. My rozpoczęliśmy naszą przygodę na wysokości Futaleufu (jakieś 80-90 km na południe od Chaiten), koło którego znajduje się małe, urokliwe przejście graniczne w Andach.

Malutkie przejście graniczne między Trevelin a Futaleufu
Oczko wodne nieopodal Futaleufu

niedziela, 15 lutego 2015

Nowy Rok w Patagonii

Do Argentyny wjechaliśmy przez przejście Cardenal Antonio Samore. Zaraz za granicą zobaczyliśmy połacie martwego lasu, który przestał istnieć z powodu erupcji wulkanu Chaiten w 2003 roku (wg relacji naszego kierowcy). Podobno chmura pyłu dotarła aż do Buenos Aires. Opad tegoż był tak ogromny, że wszystko co zielone stało się krajobrazem martwoty. Wszędzie dookoła sterczące konary i zalegający pył. Niesamowite wrażenie. Trochę, jak krajobraz księżycowy ze skamieniałymi roślinami lub jak szary las podczas bezśnieżnej zimy. Brrr... My jednak byliśmy w środku lata i po jakiejś chwili wjechaliśmy do pięknej, górzystej i zielonej Argentyny.

Tutaj dowiedzieliśmy się, że w rezerwatach i parkach narodowych istnieją darmowe kempingi, najczęściej o spartańskich warunkach, ale w miejscach oficjalnie wyznaczonych. Uff... co za ulga... W Chile wszędzie trzeba płacić i to nie mało... oczywiście, jeżeli się sypia w miejscach oficjalnie wyznaczonych;-)

W drodze na Bal Sylwestrowy - okolice Trevelin

Wigilia wedlug Mimow

Dzień przed Wigilią zdecydowaliśmy się ruszyć do Cucao w Parku Narodowym Chiloe na zachodnim wybrzeżu wyspy. Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem. Wydawało się, że wylądowaliśmy w chmurze. Zewsząd otaczała nas woda i było nieprzyjemnie. Pomimo złej aury, postanowiliśmy dać szanse dniu następnemu, albowiem przeczuwaliśmy, że w słońcu to miejsce może być nawet ładne. Rano spostrzegliśmy kolor niebieski przez niewielką dziurę w chmurach. Nadzieja! Ruszyliśmy zatem do refugio (schroniska) Cole-Cole, leżącego na izolowanej plaży, pięć godzin marszu od Cucao i to była dobra decyzja. Dzień okazał się cudowny. Szliśmy te kilka godzin w rozgrzewającym słońcu, w towarzystwie papug, przez bezmiar piasku, wzgórza i zielone tunele. Szybko zrzucaliśmy z siebie kolejne warstwy ubrań i myśleliśmy bez zazdrości o zimie w Polsce.

W drodze na Wieczerzę Wigilijną
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.