niedziela, 25 listopada 2018

Barichara trek

Po dwudniowym szwendaniu się po Barichara, która dla Kolumbii jest pewnie tym, czym Kazimierz Dolny nad Wisłą dla Polski. Mimy nabrały ochoty na odrobinę tułaczki. W zasadzie głód gór pojawił się już dużo wcześniej, ale dopiero tutaj pojawiła się sposobność. Z Barichara prowadzi szlak w kierunku Mesa de los Santos (Stół Świętych) i samej miejscowości Los Santos. To przechadzka całkiem wymagająca, bo pokonując sam kanion, trzeba sprostać prawie kilometrowej deniwelacji... raz w dół... raz w górę.

Barichara

Pierwszego dnia Mimy niespiesznie i dopiero popołudniu ruszyły do położonej niedaleko (bo około 10 km) wioseczki Guane, zamieszkanej głównie przez indigenas o tej właśnie nazwie. Tam zamierzały spędzić noc. Na miejscu, odsuwając od siebie w czasie przymus rozglądnięcia się za noclegiem, poszły do Muzeum Paleontologicznego i Archelogicznego Guane. Ciekawe miejsce. Choć wizyta nie trwała zbyt długo. Mimy pojawiły się krótko przed zamknięciem, a pani oprowadzająca, oprócz swoich stałych formułek, nie miała nic ciekawego do powiedzenia. W każdym razie warto było wstąpić do muzeum, chociaż żeby zobaczyć ogromne skamieliny.

Dwa kroki od miasteczka Barichara i taki widok...
Skraj miasteczka, dalej już tylko wąwóz

Po krótkim zwiedzaniu, Mimy poszły na degustację miejscowego, bardzo słodkiego trunku i nawet posmakowało im na tyle, że się weń zaopatrzyły. Poszły zaraz go dalej degustować na miejscowy punkt widokowy. Z nadmiaru słodkości zrobiło im się mdło.

Nastał już czas najwyższy na szukanie noclegu. Skąpa oferta hotelowa w wiosce oznaczała, że będzie drogo. Alternatywą była opcja rozbicia namiotu na boisku, co wydało się sensownym i darmowym rozwiązaniem. Zresztą tutejsi mieszkańcy nie mieli nic przeciw kempingowaniu w okolicy. Mimy stwierdziły, że tak zrobią. Jednak najpierw trzeba było czymś zapchać pustawe żołądki, skorzystać z dostępnej infrastruktury, by nie uszczuplać plecakowych zapasów.

W miejscowej restauracyjce zamówiły Mimy to, co akurat było dostępne. Obsługiwała je przemiła rodzina, a jedyny klient zagadywał ciekawsko, jak zwykli robić Kolumbijczycy. Nowa znajomość szybko się rozwinęła i zaowocowała wspólnym piwkiem do kolacji i a potem jeszcze szklaneczką miejscowej chichy (wyrabianej z lokalnej miniaturowej kukurydzy) na deserek. Od słowa do słowa Mimy dowiedziały się, że ich towarzysz jest z Bogoty i kupił tu ziemie razem z hacjendą, którą właśnie remontuje, ale jak to ujął: "Kąt dla przybyszów się znajdzie, więc zapraszam!" Chévere! Przed snem wszyscy razem poszli jeszcze na piwko na rynek, tam gdzie znajdował się jedyny sklep. Siedząc na ławce, mieli okazję poobserwować, co robią mieszkańcy Guane wieczorem. Mimy razem z nowym gospodarzem ubolewali jednak, że głównie piją lub przyjmują lokalne "dopalacze" i będąc najtrzeźwiejszymi w towarzystwie...udali się spać.

Guane

Rankiem Mimy ruszyły dalej, nie dopuszczając do siebie trudnego faktu, że jeszcze kawał drogi przed nimi zanim dotrą do następnego punktu treku, czyli do wioski widmo - Jordan. By tam się dostać, czekało je długie zejście na dno kanionu, około dwadzieścia sześć kilometrów marszu. Ale rankiem dobrze się szło i wizja ta ich nie przytłaczała. A nastroje miały optymistyczne:)

Wśród sielskich, wiejskich i dzikszych pejzaży Mimy dreptały krok za krokiem aż zrobiło się popołudnie. W końcu objawił im się skraj kanionu. Z tego miejsca roztaczał się piękny widok na przeciwlegle ściany Chicamocha. Miło by było zanocować w tym spektakularnym miejscu. Jednak perspektywa jednodniowego ostrego zejścia i następnie takiego samego podejścia zniechęciła skutecznie Mimy do takiego pomysłu i ostatecznie zdecydowały się podzielić wysiłek na dwa dni. Więc siup! w drogę. Ścieżka biegła ostro w dół po sypkich kamieniach, była wymagająca. Niestrudzone Mimy dzielnie walczyły, ale też nie skąpiły sobie postojów by podziwiać coraz to zmieniające się otoczenie. Tempo miały niby dobre, ponieważ czasowo mieściły się w normie. Jednak przyszedł moment, że wioseczka Jordan była jeszcze hen daleko w dole, a tu cień zmierzchu zbliżał się wielkimi krokami. Godzinę przed nim Mimy przyspieszyły. Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać. Trudny szlak i ciążące plecaki wyczerpywały siły. Stopy obute w nieodpowiednie buty bolały jak cholera. Najgorsze zejście udało się zrobić jeszcze za dnia, jednak ostatnie kilometry przewędrowane zostały po ciemku i trochę po omacku.

W kierunku kanionu Chicamocha
Co raz bliżej jego krawędzi
Widoki podczas zejścia
W dole ocieniona już wioska Jordan
Zielono i soczyście, aż woda tryska po zboczach

Mocno zmęczone Mimy dotarły do wioski widma. Skąd ta nazwa? Jordan to jedyna bodajże miejscowość w regionie Santander, do której nie dojeżdża autobus. Można się tu tylko dostać na piechotę lub na osiołku. Chyba, że ktoś ma do dyspozycji odpowiedni samochód i zna teren, to jest możliwość dojazdu wąską, górską drogą. Mało kto jednak, to robi. Większość mieszkańców żyje poza głównym skupiskiem domów, gdzieś przy swoich polach uprawnych. Nie ma tu za bardzo sklepików ani infrastruktury turystycznej. Bo niby po co? Niewiele osób tu zagląda. Nie ma tu też wyboru miejsc noclegowych. Cena ich jest nieadekwatna do standardu, jaki reprezentują. Mimy dość szybko zorientowały się ile kosztuje nocleg w dwóch dostępnych gospodach. Szału nie było.

Miły mundurowy z komisariatu (w ciuchach khaki i z karabinem maszynowym - policjant?) poinformował, że nie ma kempingu, ale że można rozbić się we wskazanych przez niego miejscach... m. in. na rynku wyłożonym brukiem i trochę na widoku. Wydawało się to z początku dobrym pomysłem Jednakże głównie ilość psich kup, no i brak odrobiny prywatności skłoniły Mimy do decyzji, że tej nocy zapłacą za łóżko. Prosty pokój znalazły w równie prostym guesthausie. Bonusem był prysznic z płynącą wodą. Ekstra! Więcej nie było im trzeba. Mimy wyczerpane długim trekiem, z radością spłukały z siebie trud i zapadły w sen.

Długo nie pospały, bo trzeba było rano wstać i zrobić strome podejście do Los Santos jeszcze przed skwarem przedpołudnia. I to był znakomity pomysł, gdyż mimo bardzo porannych godzin i tak już było im gorąco podczas wspinaczki. Mogły sobie tylko wyobrazić jaka gehenna by ich czekała, gdyby postanowiły spędzić leniwie poranek i wyruszyć później.

Teraz już wiadomo, czemu tyle zeszło...
...każdej roślince trzeba było cyknąć fotke;-)

Puf! Jak gorąco! Uf! Jak gorąco! Tak mimowy parowóz piął się jakieś osiemset metrów w górę, ciągnąc ze sobą deuterowe wagoniki. Impet zmalał, gdy jeden z wieloletnich trybików machiny pękł. Tak! Kijek trekkingowy ładnie podziękował, robiąc: brzdęk! No cóż pozostał napęd na jedną stronę. Cały czas jednak Mimy niezmordowanie parły do przodu i w górę. Cel zbliżał się wraz z topniejącymi, skromnymi i wyliczonymi zapasami wody. Parowóz zaczął się grzać z braku ochłody, aż tu nagle... jest! Wyżyna, na której leży Los Santos została osiągnięta!

Znalazły Mimy strumyk na uboczu, w którym ochoczo się orzeźwiły, a potem w samo południe zawitały na kolumbijski obiadek. Los Santos to dość turystyczne miasteczko, które tłumnie odwiedzają Kolumbijczycy. Było parę restauracji, więc Mimy mogły wybierać. Znalazły smaczną zupę i wykwintny pieczony kurczaczek, czyli comida corriente za grosze! Zaraz potem, by czasu nie tracić, zadowolone i spełnione Mimy ruszyły "na stopa", by dalej eksplorować Kolumbię i poznawać jej chévere mieszkańców!
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.