sobota, 10 listopada 2018

Punta Gallinas, czyli Mimy na północnym krańcu Ameryki Południowej

Nierzadko Mimom zdarza się podróżować bez planu (a raczej rzadko zdarza się im mieć plan;). I tak wylądowały nagle w Cartagenie de Indias, nie mając za bardzo pojęcia, co dalej. Lot z Panamy do Kolumbii był po prostu najtańszą możliwą opcją przekroczenia granicy między tymi dwoma krajami.

Słynna Cartagena Mimów nie zachwyciła. Owszem stare miasto otoczone murami samo w sobie im się podobało, jednakże atmosfera oraz ceny, szczególnie noclegów, już mniej. Nie ma co, jest to miejsce ekstremalnie turystyczne, drogie i przereklamowane. Mimy jednakże, zdecydowały się zostać tam na chwilę, by odpocząć po podróży z Panamy i zastanowić się co dalej. Spanie jednak znalazły sobie poza turystyczną częścią miasta, poza jego murami, za którymi Cartagena nie jest już tak cukierkowa. Generalnie kolumbijskie Karaiby to jeden z najuboższych regionów w kraju. Jest biednie, brudno i ponoć niezbyt bezpiecznie.

Mim na piaskach Taroa
Po kilku leniwych dniach w upiornym upale żadne konkretne idee nie napływały do mimowych głów, a jedynie pot do oczu. Aby przerwać impas zdecydowały się Mimy pojechać na wschód wzdłuż wybrzeża karaibskiego w kierunku miejsca, gdzie podobno da się tanio i dobrze zanurkować. Z jednej strony Mimy, a zwłaszcza jeden, już miały dość wilgotnego piekarnika Karaibów. Z drugiej strony Morze Karaibskie ma jakiś czar, uzależnia i ciężko się od niego oderwać, nawet mimo tego, że jeszcze w Panamie Mimy myślały tylko o tym, by myknąć w Kolumbii od razu w jakieś obiecujące chłód góry.

Pierwsze chwile autostopu w Cartagenie były raczej zniechęcające. Długo się czekało. Ludzie patrzyli na nas, jak na jakieś zjawisko, a policja ostrzegła by nie przenosić się dalej, bo tam już niebezpiecznie. W Kolumbii powiedzieć, że autostop nie jest popularny, to mało. Przez dwa miesiące jeżdżenia po tym kraju Mimy spotkały jedynie dwie osoby, które próbowały łapać okazję. I nic dziwnego. W czasie trwania wojny domowej, która dopiero niedawno się skończyła, bywały okresy, że i w autobusie człowiek nie mógł czuć się bezpieczny. Autostop w takich okolicznościach wydawał się szaleństwem, więc nikt go nie praktykował.

Cierpliwość i wytrwałość jednak popłaca, a mentalność Kolumbijczyków wiele ułatwia... i tak, jak niemal zawsze, Mimom udało się złapać okazję. Po drodze minęły miasto Barranquilla, słynącego z tego, że urodziła się tam Shakira i że lokalni rabusie są w stanie zabić za telefon. Mimy zostały pouczone, że w przypadku napadu, mają nie stawiać oporu i bez dyskusji, pokornie oddać wszytko to, czego bandziory sobie życzą. Brzmiało to mało zachęcająco, więc w Baranquilli Mimy zatrzymały się tylko po to, żeby się posilić i znaleźć transport dalej.

Cabo de la Vela to niewielka miejscowość
Cabo de la Vela

W samej miejscowości Taganga, kolumbijskiej mekce taniego nurkowania Mimy przekonały się, że wybrzeże kolumbijskich Karaibów niewiele się różni od tego, co widziały w Ameryce Środkowej. Śmieci, śmieci i śmieci. Wszechobecne niedbalstwo. Taganga mogłaby być przyjemnym miejscem, ma potencjał, ale niewykorzystany. Na szczęście znalazł się zacny nocleg u zlatynoamerykanizowanego Niemca Helmuta (znajdziecie go na airbnb albo pytając), u  którego było wygodnie i do tego można było miło pogawędzić i wypić dobre, zimne piwko... niejedno nawet. Same nurki na Isla de Aguja, również były udane, tym bardziej, że Mimy po raz pierwszy dały ponieść się silniejszym prądom morskim, co dało im bezpośrednie doświadczenie siły drzemiącej w morzach i oceanach.

Skoro Mimy już były tak daleko na wschodzie, stosunkowo już blisko Półwyspu Guajira narodził się pomył, by poznać kolejne ekstremum, czyli Punta Gallinas, która wyznacza najdalej na północ położoną część Ameryki Południowej. Miejsce izolowane, o którym Pan Bóg i rząd kolumbijski dawno zapomniał. Tam pustynia ma swoją domenę. Tam nie ma dróg asfaltowych, nie ma krzykliwej infrastruktury turystycznej, prąd rzadko bywa albo w ogóle go nie ma i przyroda nie jest gościnna.

W Riohacha, gdzie można zjeść pyszne koktajle z krewetek, dostały Mimy od swojej nowej znajomej namiar na tani nocleg u jej wujka w Cabo de la Vela. Był to rodzaj gospody, skleconej z desek, bambusowych palików - oraz z czego popadnie. Dom, jak wiele innych w Cabo, bardzo prosty i bardzo biedny. Rodzina w nim zamieszkująca utrzymywała się z restauracyjki i niewymagających turystów, którzy zapędzili się w jego progi. Można było spać na hamakach pod zacienioną wiatą, skąd wystarczyło dać jeden krok by zamoczyć nogi w morzu. Albo, w wersji na bogato, w jednym ze swego rodzaju pokojów, boksów na kłódkę, które dawały odrobiną prywatności. Natomiast wszyscy członkowie rodziny rozwieszali swoje hamaki tam, gdzie w dzień funkcjonowała ich mała restauracja.

Playa del Pilon de Azucar nieopodal Cabo de la Vela
Po drodze do Playa del Pilon
Pilon
Wybrzeże Guajiry w okolicach Pilon
Na plaży Pilon

Mimy wybrały prywatność i kłódkę. Jeden umościł się na łóżku, drugi powiesił sobie hamak. Całkiem wygodnie. Zza prowizorycznych ścian słychać było szum fal rozbijających się o brzeg jakieś 5 metrów dalej. Jednak pierwsza noc w tym miejscu była pełna niepokoju. Przynajmniej do momentu zaśnięcia. Ukryty za dnia, wróg czyhał w zakamarkach szczelin domostwa. Gdzie nie rzucić strumieniem światła latarki, można było zobaczyć, znieruchomiałe szypułki, przebiegające lub nieruchome w geście: "mnie tu nie ma" - odwłoki. Cóż, kto podróżuje, to wie, że karaluszy bracia z północy Europy, to mikruski, w porównaniu z tłustymi wielkoludami z tropików. Walka była bezsensowna. A najlepiej, to było nie zaglądać za bardzo nigdzie. Nie pozostało nic innego, jak położyć się i zasnąć. Nie ma to jak pokonywać strachy, rzucając się na głęboką wodę. Gdyż mimo kilku miesięcy spędzonych na Karaibach, podczas których Mimy nie raz widziały karaluchy, nie raz spały w ich towarzystwie, nigdzie nie było ich w takim zagęszczeniu. Po dwóch nocach wróg już nie był taki straszny, ale na pewno pozostał niepolubiony.

Karaluchów w Cabo de la Vela nie brakuje, natomiast, jak to na pustyni, daje się w znaki niedostatek wody. Aby umyć nasze spocone i zakurzone ciała musieliśmy kupić od gospodarzy wiadro wody. Prysznic jest tutaj luksusem. A woda butelkowana dwa razy droższa niż w innych częściach Kolumbii.

Malutkie Cabo de la Vela rozrasta się, żyje już niemal tylko z turystów - Kolumbijczyków wpadających na weekend lub dłużej i obcokrajowców, znajdujących tu znakomite warunki do nauki kate-surfingu. Dla wszystkich jest to przystanek przed wypadem na najbardziej wysunięty na północ punkt Ameryki Południowej. Co tu mówić, transportowanie turystów do Punta Gallinas, stało się tutaj prawdziwym przemysłem. A chętnych z roku na rok przybywa. Cóż, nie jest to wyprawa prawdziwie eksploracyjna, ale Mimów to nie zniechęciło.

Punta Gallinas
Punta Gallinas
Latarnia na Punta Gallinas i nasz transport
Mim latarnik
By nikt nie pomylił się, trzeba zaznaczyć, że to tu jest Punta Gallinas

Przygoda zaczyna się wcześnie, bo tuż przed wschodem słońca w samochodzie 4x4, bo tylko takie bez problemów przemierzają pustynne drogi tego regionu. Niskie krzaki, wszędobylski pył, wielkie przestrzenie i poczucie bezludzia, a wszystko smagane dookoła wiatrem. Po drodze jednak okazało się, że jednak są tu ludzie i do tego blokują przejazd. To indigenas Wayuu (50% populacji regionu Guajira), którzy z potrzeby, biedy i niedożywienia przeciągają sznury lub łańcuchy w poprzek drogi, domagając się myta. Najczęściej są to małe dzieci lub starcy. Ich blokady nikogo na dłużej nie zatrzymują, bo co maja zrobić kilkuletnie dzieci by zatrzymać napierający wielki samochód. Prędzej czy później zrezygnowane puszczają sznur. Czasami jednak dostają od kierowców woreczki wody... Czasami jakiś turysta wyciągnie dolara albo breloczek... Mimy dużo nie miały, ale i tak by nie dawały, bo nie są zwolennikami tego typu rozdawnictwa. Ale to temat rzeka. Lepiej wspomóc lokalną ludność kupując ich wyroby, gdyż tworzą piękne rękodzieło.

Woreczek wody wydaje się dziwnym darem. Ale w tym miejscu na świecie jest darem bezcennym. Brak wody, pośród innych braków, był i jest tu największym problemem. Na dodatek zmiany klimatyczne dają się coraz bardziej we znaki pogarszając i tak złą sytuację tutejszych mieszkańców. Pomoc rządowa, jeśli się w ogóle pojawi, rozbija się o ścianę korupcji. Transporty wody nie dojeżdżają, bo pieniądze na nie znikają. Pomoc, jeżeli już dociera tu sporadycznie. A zaraz obok świetnie się trzyma kopalnia węgla, z której transportuje się czarne paliwo do pobliskiego Puerto Bolivar, skąd to węgiel eksportowany jest w świat. A na jego wydobycie i transport zużywa się i zatruwa ogromne ilości wody z pobliskich rzek i źródeł. Tym bardziej bolesna stała się dla Mimów świadomość tego, gdy później dowiedziały się, że Kolumbia jest jednym z najbogatszych krajów na świecie pod względem posiadania wody słodkiej, która tryska wszędzie... tylko nie na tym suchym i zapomnianym półwyspie.

Po kilku godzinach terenowej jazdy Mimy dotarły do celu podróży. Po przeprawie wraz z innymi turystami przez zwężenie Zatoki Hondita (Bahia Hondita) zderzyły się z monopolistyczną rzeczywistością. W okolicy znajdowała się tylko jedyna noclegownia, jedyny "ośrodek turystyczny", w którym dają jedzenie, I to oni organizują wycieczki po okolicy. Na tyle dobrze idzie interes przedsiębiorczej rodzinie, że widać rozrastającą się infrastrukturę. No cóż, Mimy porzuciły zamiar poszukiwania noclegu gdzie indziej, bo duże prawdopodobieństwo istniało, żeby go nie znalazły, przynajmniej nie w odległości dostępnej dla pieszego.

Wydmy Taroa
Taroa

Mimo tego, że był to wypad zorganizowany, to podobało się Mimom! Punkt widokowy na zatokę Hondita jest wspaniały, sama Punta Gallinas to stara latarnia i kamieniste, słomiane wybrzeże, o które rozbija się błękitne morze. Poczucie przestrzeni i świadomość, że dalej na północ tego kontynentu nie da się już iść. Mimy jednak najbardziej zachwyciły się Wydmami Taroa (Las Dunas del Taroa), które znajdowały się nieopodal. Można poszwędać się po tych górach piachu i stoczyć się ze stromego zbocza wprost na plaże, gdzie trudno już się oprzeć pokusie kąpieli. Miejsce to ma w sobie magię. Potężne wydmy, wpadając do lazurów Morza Karaibskiego, tworzyły niezapomniany widok. Godzinami można by podziwiać, ten wietrzny, pozorny bezruch pustyni spotykającej się z morzem.

Pierwszej nocy Mimy wzgardziły twardym. drewnianym podestem i rozbiły swój namiot na piasku, w osłoniętym od wiatru miejscu, gdzie zasnęły sobie spokojnie pod samą tylko moskitierą. A tu, kto by się spodziewał, deszcz w środku nocy! Na pustyni! Szybko przeniosły się pod zadaszenie i wróciły w objęcia Morfeusza. O poranku lokalni nie ukrywali zdziwienia z nocnego opadu... o tej porze roku nie było, to dla nich normalne. Mimy też tak uważały, ale długo nad tym nie dumały i ruszyły na odkrywanie okolicy.

Mimy, inaczej niż robi to większość turystów, zdecydowały się zostać na miejscu jeszcze jedną noc. Chciały na własną rękę powłóczyć się po okolicy. Plątanie się po tutejszych zaułkach bez celu i wielogodzinne przesiadywanie na pustej plaży Punta Aguja pozwoliły nacieszyć się spokojem tego kolczatego, skalisto-piaszczystego, ale i również pełnego kolorów oraz uroku miejsca. Tak! Zdecydowanie warto zostać tu więcej niż jedno popołudnie!

Manglary - namorzyny w Bahia Hondita
Bahia Hondita w okolicach noclegowni
Bahia Hondita
Okolice noclegowni
Kaktusowy płot
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.