środa, 21 listopada 2018

Co mają wspólnego mrówki i autostop w Kolumbii?

Im bardziej zapuszczaliśmy się w głąb Kolumbii, tym bardziej wciągało nas autostopowanie. Blond-biali, obcokrajowcy - kierowcy na pierwszy rzut oka widzieli, że nie jesteśmy stąd. No cóż... Wzbudzaliśmy zaufanie i dlatego samochody stawały dla nas. Nasi dobroczyńcy często przyznawali, że swojemu rodakowi nie zatrzymaliby się za nic w świecie. Nie powinno to dziwić w kraju doświadczonym wieloletnią, bratobójczą wojną, w którym biznes narkotykowy kwitnie w najlepsze, a bieda i brak perspektyw prowokuje pospolite przestępstwa.

Mimo nieciekawej historii i niepewnej rzeczywistości, w której przyszło im żyć, Kolumbijczycy to, obok Meksykanów, najbardziej otwarty i przyjazny naród, z którym mieliśmy do czynienia. Oczywiście to generalizacja, ale takie mieliśmy wrażenie. Gościnność kolumbijska kilkakrotnie nas zaskoczyła.

Prażone Hormigas culones, czyli mrówki dupki:-)
Pychota!

Raz zboczyliśmy z naszej drogi i spędziliśmy noc w ukropie miasteczka El Banco położonego nad potężnym rozlewiskiem rzeki Magdaleny. Przyjęliśmy zaproszenie od uroczej rodziny, która okazała się przynależeć do Świadków Jehowy. Sekciarski charakter i doktryna tego "wyznania" nie pociągały nas za bardzo, jednakże zgodziliśmy się (z lekkim wahaniem) na uczestnictwo w ich spotkaniu, które odbyło się w okolicznej wiosce. Oczywiście poszliśmy tam w roli obserwatorów, a samo w sobie doświadczenie było bardzo religioznawcze:) Na szczęście, nikt nie próbował nas indoktrynować i zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie przez członków wspólnoty.

Charakter przekazu na tym zgromadzeniu był dość naiwny, ale spodobało nam się coś innego - efekt uboczny samej formuły spotkań. Mianowicie większość uczestników to ubodzy ludzie pracy z niewielkim dostępem do edukacji (nie oceniamy tutaj faktu, że często jest to wykorzystywane, przez różne ruchy religijne), którzy na spotkaniach wspólnoty mogą poćwiczyć czytanie tekstu ze zrozumieniem. Pomijając jakość merytoryczną tego ostatniego, to niesamowicie przydatna umiejętność. Problem wtórnego analfabetyzmu istnieje powszechnie nawet w tzw. krajach rozwiniętych. A tu, na kolumbijskiej, głębokiej prowincji, widzieliśmy, jak Ci prości ludzie z trudnością lecz chętnie podejmują próbę zgłębienia sensu słowa pisanego. Zdanie za zdaniem, interpretowali i przekładali na swój język, treść wykładu wyznaczonego na dany dzień. Trochę przypominało to analizę lektury znaną nam z lekcji polskiego w szkole. Z drugiej strony zastanawiało nas, czy doktryna Świadków Jehowy nie zabija zanadto ich racjonalnego myślenia. Paradoks. Analizując tekst swojej Biblii uczą się wykluczać innych, ale dzięki nauce czytania walczą z własnym wykluczeniem, które w Ameryce Południowej jest znaczące.

Innym razem, gdy jechaliśmy już ku wyższym, bardziej rześkim partiom kraju, zatrzymał się dla nas i zaoferował podwózkę pewien radosny młodzieniec. Po krótkiej rozmowie niespodziewanie zaprosił nas na obiad do swojego rodzinnego domu w niemałym mieście Bucaramanga z obietnicą, że potem odstawi nas na wylotówkę. Już podjeżdżając pod dom, było jasne, że trafiliśmy w okolicę zamieszkaną przez wyższą półkę klasy średniej w kategoriach latynoamerykańskich - ludzi posiadających wykształcenie, pieniądze i pozycję społeczną. W naszych standardach stratyfikacji społecznej byłaby to pewnie klasa wyższa.

Powitani zostaliśmy niczym najbardziej oczekiwani goście przez rodziców młodego kierowcy. A trafiliśmy w sam środek imprezki, którą wyprawiali z sąsiadami. Bardzo szybko zostaliśmy zagarnięci do stołu. Nakarmiono nas i napojono. I tak wesołe biesiadowanie przeciągnęło się do późnego wieczora, czego efektem było zaproszenie na spędzenie jednej, ba!, nawet dwóch nocy w ich domu. Nasi gospodarze stwierdzili, że to dla nas doskonała okazja by odpocząć od podróży i pozwiedzać okolice. Bez większych problemów zaakceptowaliśmy tą miłą naszemu sercu propozycję.

O poranku mieliśmy już gotowe śniadanie, zrobione przez służąca. Tak, tak! Prawdziwą służącą, która nie ma własnej rodziny i całe życie poświęciła swoim chlebodawcom, mieszkając u nich i robiąc za nich wszystko, włącznie z zajmowaniem się dziećmi. Latynoamerykańska telenowela!
Generalnie trochę głupio się czuliśmy nie mogąc po sobie pozmywać naczyń. Służąca zdaje się wyczuła intencje i chyba zaskarbiliśmy sobie jej sympatię. Co ciekawe dla ludzi pokroju naszych gospodarzy, których spotkaliśmy na naszej drodze podczas podróży po Ameryce, fakt, że w Europie nie utrzymuje się tego typu służących (a jeśli już, to skala jest niewielka), jest nie do pomyślenia.

Kiedy indziej, gdy staraliśmy się dostać do ślicznego, kultowego miasteczka Barichara, zatrzymał się dla nas menadżer sztuki. Na oko - w naszym wieku, W rozmowie przyznał, że jest nerwowy i zawsze się śpieszy. Podczas brawurowej jazdy oświadczył, że zna dość tani hotelik w centrum Barichary i nas tam zabierze. Jednak nasze i jego definicje taniości gdzieś się rozjeżdżały. Zatem nie zaskoczył fakt, że właścicielka przytulnej noclegowni rzuciła cenę za uroczy pokój zbyt dużą, jak na nasze możliwości. Pokręciliśmy troszkę nosami i powiedzieliśmy, że jeszcze się rozglądniemy po okolicy w poszukiwaniu miejsca bardziej odpowiadającego zasobom naszych kieszeni. Mieliśmy czas. Jednak nasz towarzysz był niecierpliwy i jakoś nie w smak mu był nasz plan. Bez wahania zaproponował gospodyni, nie pytając nas o zdanie, że zapłaci za nas za dwie noce. Taki prezent, byśmy mieli czas spokojne zwiedzić ten jego ulubiony zakątek w Kolumbii, w którym sam zamieszkał. Zanim zdążyliśmy zareagować, targ został dobity. Nie pozostało nic jak tylko podziękować.

Zajęliśmy się zatem w Baricharze oglądaniem kolibrów, latających w pięknym ogrodzie i wcinaniem prażonych mrówek kupionych przez miłą panią, która wzięła nas na stopa dzień wcześniej. Takie mrówki sprzedawane są na ulicznych straganach oraz przez sprzedawców na bramkach na autostradzie. To kolumbijska specjalność. Warto spróbować, zwłaszcza do piwa!

 W Barichara zbiera się na deszcz
Barichzra w słońcu



***
Tak naprawdę to tylko jednemu Mimowi posmakowały kolumbijskie mrówki (Hormigas culones). Drugi, co prawda spróbował, ale pozostał przy jednej. Jakoś Psyche stawiała opór. Zwłaszcza, że nie były to drobne insekty znane z Polskich lasów, lecz mrówy z tak gigantycznymi dupskami, że na każdym robią wrażenie. Smak, jak smak... niedaleko od popcornu...

***
Łapanie stopa w Kolumbii trzeba było nieco zmodyfikować. Wystawienie kciuka mogło nie być wystarczające. Czemu? Przemierzając ten kraj, siedząc w samochodzie, widzieliśmy żołnierzy, rzadziej cywilów, którzy wystawiali tak kciuk kierowcom. Dają w ten sposób do zrozumienia, że wszystko OK. Nierzadko kierowcy odpowiadali takim samym gestem. Zatem by nie wpaść w pułapkę błędnego komunikatu, lepiej jest wyciągnąć rękę z kciukiem nieco nachylonym w kierunku, w którym się chce jechać i lekko machać ręką, dając tym samym do zrozumienia: "Tam chcemy!"  Można też mieć kartkę. Oczywiście łapanie stopa w kraju, w którym większość kierowców nie wie, o co chodzi, wydawać by się mogło frustrujące. Jednak ani trochę nie jest, bo Kolumbijczycy i tak się zatrzymują...

***
Właściwie to mrówki mają niewiele wspólnego z autostopem w Kolumbii;)
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.