czwartek, 24 września 2015

Przystanek Samaipata

Po trekkingu w Sucre udaliśmy się do Samaipaty, której nazwa literalnie oznacza "odpoczynek na wysokości". Mieszkańcy dusznego i parnego Santa Cruz mogą tutaj złapać oddech, zakosztować świeżego i górskiego powietrza. Z naszej perspektywy był to jednak raczej „odpoczynek w dolinach”, gdyż zjeżdżaliśmy z Altiplano.

Mieszkaniec Samaipaty

Samaipata ulokowana jest w yungas, czyli dolinach na wysokości mniej więcej 1600 m.n.p.m. Co prawda zaczyna się tu robić trochę tropikalnie, ale jest jeszcze na tyle wysoko i przewiewnie, ze można powiedzieć, iż w tej okolicy panuje klimat idealny. Idealny nie tylko dla ludzi, ale i dla rolnictwa. Region słynie z płodności, upraw warzyw i owoców. Wieść niesie, że także kobiety, które tutaj mieszkają z łatwością zachodzą w ciąże. Jednego Mima to troszeczkę przestraszyło:)

Samo miasteczko ma swoja specyficzna atmosferę, niespotykaną w wielu miejscach w Boliwii, mamy tu bowiem mieszankę współżyjących ze sobą w zgodzie gringos i indigenos. Gringos zaczęli się tutaj osiedlać mniej więcej w połowie lat 90-tych. Są to głównie Niemcy i Holendrzy. Tych pierwszych zaczął ściągać do Samaipaty pewien niemiecki misjonarz. Natomiast ci drudzy, to efekt pionierskiego działania Pietera z La Vispery, Holendera, który odkrył w okolicy potencjał rekreacyjny.Jakieś dwadzieścia lat temu zaczął on z pomocą lokalnych mieszkańców eksplorować wtedy jeszcze dziewiczą dla turystyki okolicę, wynajdując różne atrakcje, które mogą zwabić żądnych przygód Europejczyków. I tak ruszyła machina turystyczna, dająca zarobek nie tylko ale i boliwijczykom. Wielu z nich zostało przewodnikami po pobliskim Parku Narodowym Amboro.

Napływ białych z Europy przyczynił się do ogólnie pojętego rozwoju regionu. Nie chodzi tylko o przemysł turystyczny, ale też o farmy i plantacje, głównie w stylu „eko”, które masowo tworzyli. Żyzna, boliwijska ziemia była dla nich strasznie tania, wykupili niemal całą okolicę. Przed mieszkańcami Samaipaty, wcześniej borykającymi się z brakiem zatrudnienia, pojawiły się możliwości pracy. Jak to w życiu bywa, nie zawsze jednak jest różowo, bogaci gringos często wykorzystują tanią siłę roboczą, proponując głodowe stawki i nie traktując jej zbyt dobrze. Cóż ich przybycie, gdziekolwiek by to nie było, bardzo rzadko niesie ze sobą wyłącznie pozytywy. Jednak Boliwijczycy, z którymi rozmawialiśmy, generalnie chwalą sobie tą swoista konwiwencję, gdyż mimo wszystko, w przeciągu dwóch dekad ich jakość życia znacznie się poprawiła.



Samaipata jest znakomitym przystankiem, by odpocząć. Niezależni podróżnicy nie znajdą tu jednak wielu atrakcji, które mogliby zobaczyć na własną rękę. Większość wymaga zakontraktowania przewodnika. Jednakże sam klimat tego miasteczka i jego okolic, trochę eko, trochę hippi, mimo obecności Europejczyków bardzo boliwijski, sprawiają, ze chce się tutaj pobyć. Wbrew pozorom Samaipata nie jest jakoś bardzo zapełniona turystami z Europy, jest trochę oddalona od standardowego gringo trail, który wiedzie przez Altiplano. Natomiast w weekend można się tu spodziewać wspomnianych już mieszkańców Santa Cruz, szukających „odpoczynku na wysokościach”.

My przyjechaliśmy do Samaipaty o czwartej nad ranem i stwierdziliśmy, że to za późno aby dobijać się do hosteli. Postanowiliśmy poszukać kawałka trawki pod namiot. W ciemną noc nie było to wcale jakoś łatwe. Po godzinnym podejściu szutrówką, znaleźliśmy malutki skrawek nieogrodzonej ziemi. W sam raz. Skorzystaliśmy. Nocleg a la carretera austral w Boliwii:-)

Rano, bynajmniej nie o brzasku, obudziliśmy się i zobaczyliśmy, ze otoczeni jesteśmy soczysta zielenią. Jakaż mila odmiana po suchym Altiplano! Zebraliśmy nasze manatki i zaczęliśmy schodzić do miasteczka i wtedy zdarzył nam się darmowy i niełapany przez nas autostop. Jeden taki Pan sam się zatrzymał i zabrał nas do centrum, umilając nam drogę pogawędkąi na temat okolicy. Kolejny miły akcent.

Następnego dnia ruszyliśmy na podbój okolicznych atrakcji, tych do której podróżnik może samodzielnie dotrzeć. Po ośmiokilometrowym spacerze, pod górkę:-), doszliśmy do El Fuerte. Miejsce to zostało mylnie nazwane fortem przez Hiszpanów. Jest to w istocie preinkaskie i później inkaskie centrum religijno-ceremonialne i administracyjne. Nigdy nie pełniło funkcji obronnej. El Fuerte umiejscowione jest na szczycie wzgórza. Najbardziej spektakularna cześć to ta o funkcji rytualnej. Znajduje się na ogromnej skale (220 m długości i 65 m szerokości) na której wyżłobione zostały różne wzory, symbole religijne i astronomiczne oraz różne przedstawienia zoomorficzne i inne, prezentujące bóstwa. Głównymi twórcami tej części były kultury osiadłe tu jeszcze długo przed przybyciem Inków. 

El Fuerte
El Fuerte, wyżłobiona skała ceremonialna
El Fuerte, część ceremonialna
El Fuerte, część ceremonialna
El Fuerte, część ceremonialna

Niektórzy zapewne znają archeologa-amatora Ericha von Daanikena. Otóż ten niezmordowany tropiciel antycznych kosmonautów uznał, ze owa ceremonialna skala jest lądowiskiem statków kosmicznych. Miał na to szczególnie wskazywać tzw. "grzbiet węża", czyli dwie równolegle wyżłobione linie, ornamentowane zygzakami, który schodził w dół od "choru kapłanów" do owalnych żłobień przedstawiających pumę i jaguara. Jednak, według innych, bardziej prawdopodobnych interpretacji, były to kanały, którymi płynęły substancje libacyjne - przypuszczalnie chicha (napój ze sfermentowanej kukurydzy) i krew zwierząt, ofiarowanych podczas ceremonii płodności.

Część administracyjna El Fuerte składa się natomiast z kilku kompleksów budynków pochodzących z różnych okresów istnienia centrum ceremonialnego. Można tu znaleźć budynki wojskowe, domostwa, targ itd. Po tej części można swobodnie spacerować, natomiast po skale rytualnej, niestety od kilku lat, już nie. Można ją podziwiać jedynie z kilku oddalonych punktów widokowych.

Bardzo nam się podobało to stanowisko archeologiczne i wcale nas nie dziwi, ze w 1998 roku uznane zostało one za Światowe Dziedzictwo UNESCO. Gdy patrzy się na ta El Fuerte ze świadomością, ze pierwsze przedstawienia na ceremonialnej skale maja prawie 2000 lat, to robi to duże wrażenie...

Byliśmy też w schronisku dla opuszczonych i rannych, przemilusińskich zwierzątek prowadzonym przez Francuzkę wolontariuszy. Oto niektóre "sierotki":


Innym razem, dzięki uprzejmości sympatycznego Austriaka z Roadrunners, który udzielił nam szczegółowych informacji topograficznych, udaliśmy się na przyjemny trekking, podczas którego, między innymi, podziwialiśmy pobliskie wodospady. Nie obyło się oczywiście bez kąpieli na koniec kilkugodzinnej przechadzki:-)


Po pewnych wahaniach zdecydowaliśmy się odwiedzić  Park Narodowy Amboro, chroniący przede wszystkim górski tropikalny las deszczowy. Park uchodzi za niebezpieczny, nie ma tam szlaków i ścieżek, dlatego trzeba iść z przewodnikiem. Nam udało się znaleźć nie byle jakiego. Don Gilberto, razem ze wspomnianym wcześniej Pieterem, jest jednym z prekursorów wypraw do Amboro i co ciekawsze jako jeden z niewielu przeszedł ów park z jednego końca na drugi. Pewnego dnia pojawił się klient mający fantazję i pieniądze wystarczające na zorganizowanie takiej ekspedycji. Mniej niż sto kilometrów, siedemnaście dni piekła. Don Gilberto powiedział: "Nigdy więcej!". Do tej pory, a wyprawa odbyła się w 1999 roku, nikt nie powtórzył ich wyczynu. Don Gilberto, nie jest już najmłodszym człowiekiem, ale nadal chodzi do Amboro. Ma swoje miejsca, do których zabiera ciekawskich, takich jak my.

anurzyliśmy się w ścianie kipiącej wodą zieleni. Wrażenie zrobiły na nas gigantyczne paprocie. Niektóre miały po kilkanaście metrów. Taka kilkunastometrowa paprotka miała mieć 1200 lat... I tak sobie pomyśleć, ze jest ona starsza niż np. historia Polski... 

Amboro było ładne, ale nie powaliło nas na kolana. Ogromne paprocie widzieliśmy też później, kiedy z la Paz schodziliśmy do yungas tak zwanym Choro Trail. Natomiast jeden z Mimów, ten który wtedy lepiej władał hiszpańskim, chwytał chciwie opowieści Don Gilberto, któremu, zadając odpowiednie pytania, łatwo jest rozwiązać język.


Park Narodowy Amboro
Wiekowa paprotka w Parku Narodowym Amboro
Mim w Amboro

Samaipata nas oczarowała. Szkoda było opuszczać to miejsce, ale cóż przygoda, hej przygodo! Trzeba ruszać się dalej. Ruszyliśmy więc w stronę Santa Cruz i jeszcze bardziej w tropiki, kierunek Pantanal.
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.