niedziela, 27 września 2015

Misja odwiedzić misje

Po Pantanalu i króciutkim pobycie w Brazylii wróciliśmy do Chiquitanii słynącej z XVIII wiecznych redukcji jezuickich...

W czasach kolonialnych, ta część kontynentu była ważnym miejscem strategicznym dla Hiszpanów, ponieważ tamtędy prowadził szlak łączący Altiplano (i srebro tam wydobywane) z resztą zachodnich kolonii. Na drodze swobodnego przepływu dóbr stała ludność autochtoniczna, indigenos, których, w regionie Chiquitanii (nazwa Chiquitania pochodzi od drzwi tradycyjnych domostw, w których drzwi były małe, chiquito oznacza "mały"), było około pięćdziesięciu grup i których najeźdźcy jakoś nie mogli podbić i spacyfikować. Sytuacja ta popchnęła władze kolonialne do wystosowania prośby do zakonu Jezuitów, by zajęli się "opanowaniem" regionu. Zakon chętnie podjął się zadania. Miał już stuletnie doświadczenie misyjne w Ameryce Południowej i wypracowali generalną strategie postępowania z Indianami.

IHS, synbol Jezuitów, sufit jednego z kościołów w Chiquitanii (San Miguel)
Jezuici zdecydowanie wyprzedzali swoimi ideami ówczesną epokę. Ich amerykańskie misje to wyjątkowy w dziejach eksperyment ustrojowy, który można by było określić jako "rolna utopia socjalistyczna". Celem przyświecającym redukcjom nie było tylko i wyłącznie nawracanie Indian na chrześcijaństwo. Zakonnicy realizujący "dzieło boże" starali się organizować życie wspólnotowe, harmonijnie łączące aspekty ekonomiczne, kulturalne i religijne. Co ciekawe, nie niszczyli lokalnego języka ani tradycji, lecz wzbogacali ją o wartości i zdobycze cywilizacji europejskiej.

Kościół w San Jose de Chiquitos
Wnętrze kościoła w San Jose de Chiquitos

Trzeba zaznaczyć, że nie wszyscy indigenos dobrowolnie przystawali do redukcji, część Indian wcielana była silą. Jednak znajdowali tam stabilizację i spokój, ochronę przed agresją wrogich plemion, pańszczyzną, a przede wszystkim niewolnictwem.

Osady współtworzone przez Jezuitów i Indian były całkowicie samowystarczalne i praktycznie niezależne od ówczesnych władz regionu. Wszyscy pracowali i każdy miał zapewniony dobry byt. Udało się całkowicie zlikwidować analfabetyzm, zorganizowano opiekę społeczną. Chiquitanos nauczyli się od zakonników efektywnej uprawy roli, a także rzemiosła, konstrukcji i budownictwa. Dzięki tym ostatnim umiejętnościom powstały kościoły o oryginalnej i niepowtarzalnej architekturze.

Patio kościoła z San Jose de Chiquitos
Malowidła z patio kościoła w San Jose de Chiquitos
Malowidła z patio kościoła w San Jose de Chiquitos
Malowidła z patio kościoła w San Jose de Chiquitos
Malowidła z patio kościoła w San Jose de Chiquitos
Malowidła z patio kościoła w San Jose de Chiquitos

Redukcje kwitły do momentu aż kolonizatorzy zdali sobie sprawę, że nie mają władzy w regionie i że Jezuici stworzyli jakby autonomiczne państwo w państwie. Oczywiście ani Hiszpanom ani Portugalczykom taka niezależność się nie podobała i w 1767 roku wydano rozkaz wydalenia Jezuitów z Ameryk. Krótko po tym  w wyniku intryg na dworach zachodnioeuropejskich, nastąpiła kasacja zakonu. Ktoś kto oglądał film "Misja" z Robertem de Niro i Jeremym Ironsem (gorąco polecamy!), ma mniej więcej pojęcie co się tu mogło dziać w tym czasie z misjami. Chiquitanos, po wygnaniu Jezuitow, zostali siłą zagnani do niewolniczej pracy przez kolonizatorów z Santa Cruz. Redukcje upadły.


Kościół w San Rafael
Patio kościoła w San Rafael
Patio kościoła w San Rafael
Detale w kościele w San Rafael

Detale w kościele w San Rafael

Do tej pory w Boliwii przetrwało w dobrym stanie tylko sześć z dziesięciu kościołów jezuickich. Zostały one odrestaurowane i uznane jako Światowe Dziedzictwo UNESCO. Odwiedziliśmy niemal wszystkie w kolejności: San Jose de Chiquitos, San Rafael, San Miguel, San Ignacio de Velasco, Concepcion i San Javier. Najbardziej przypadły nam do gustu San Jose ze swoim unikalnym kamiennym wykonaniem i rewelacyjnymi malowidłami, San Rafael i San Javier z pięknym wnętrzem.

Kościół w San Miguel
Kościół w San Miguel
Patio kościoła w San Miguel

Indianie wykazywali się niezwykłą wrażliwością na muzykę. Jezuici rozwijali ich wrodzone talenta, ucząc ich komponowania i grania muzyki barokowej oraz sztuki wytwarzania instrumentów. Do przełomu lat 80-tych i 90-tych XX wieku uważano, że dzieła wykonywane wówczas na misjach, wraz z ich upadkiem, zostały bezpowrotne stracone. Jaką było niespodzianką, gdy przy okazji restauracji boliwijskich kościołów, okazało się, potomkowie mieszkańców redukcji nadal przechowują resztki nut. Manuskrypty dotrwały do naszych czasów w dość kiepskim stanie. Ich restauracją zajmuje się m.in polski muzykolog, werbista Piotr Nawrot. Dzięki jego pracy wiemy, że oprócz odtwarzania dzieł autorów renesansowych, anonimowi indiańscy twórcy pisali muzykę porównywalną jakościowo choćby do takiego Bacha, czy Vivaldiego. Poniżej wypowiedź dzielnego pana Piotra (w języku angielskim) o jego odkryciu:


Tradycja muzyki renesansowej jest w Chiquitanii wciąż żywa. Co roku odbywa się tu ogólnoświatowy festiwal. Poniżej fragment filmu "Wygrywam najcenniejsze" Doroty Petrus i Bogdana Lęcznara, w której dzisiejsi Chiqutanos grają napisaną w redukcjach muzykę:


Podczas naszej "misji zwiedzania misji" dowiedzieliśmy się, że w Concepcion urzęduje polski biskup. Jak tylko tam dojechaliśmy, poszliśmy do kościoła, by przywitać się z rodakiem. Jednak niestety okazało się, że biskup jest nieobecny. To bardzo zajęty człowiek, oddany swojej misji i nie często ponoć bywa w swej siedzibie biskupiej, pracuje w terenie, gdzieś na wioskach. Zamiast biskupa spotkaliśmy za to misjonarkę świecką Asię (aby dowiedzieć się co robi w Chiquitanii, można zaglądnąć tu: joannasliwinska.sosnowiec.pl), bardzo ciepłą osobę, która nas ugościła, pokazała nam okolice i poopowiadała o pracy na misji.

Kościół w Concepcion
Patio kościoła w Concepcion, to tu urzęduje bp Antonii
Rzeźba z muzeum misjii w Concepcion (wcześniej była częścią wystroju kościoła)
Asia i Mim na skale wulkanicznej w okolicach Concepcion, gdzie nie ma wulkanów:)

Od Asi dowiedzieliśmy się, że w regionie jest wcale niemała Polonia złożona z misjonarzy. Dlatego też, jako ze było nam po drodze, odwiedziliśmy rodaków w San Ramon (ich strona: sanramon.pl), dwójkę księży, Pawła i Kazimierza i świecką misjonarkę, Agatę. Przyjechaliśmy w dość gorący okres, przeddzień bierzmowania. Jeden z sakramentów, na którym kto musi być?... biskup! W ten sposób poznaliśmy jednak w końcu biskupa z Concepcion. Biskup Antoni okazał się bardzo sympatycznym, otwartym człowiekiem, który w Ameryce Południowej spędził grubo ponad dwadzieścia lat i pamięta jeszcze czasy jak na wioski jeździło się na koniu, bo nie było dróg. Choć i teraz te drogi nie zawsze są przejezdne...

Próba chóru młodzieżowego w kościele w San Javier, ćwiczą przed wizytą papieża Franciszka
Kościół w San Javier
Detal z kościoła w San javier

W San Ramon najwięcej czasu spędziliśmy z Pawłem, który już kilka dobrych lat jest w Boliwii i który był w stanie poopowiadać nam o realiach i absurdach tego kraju. Przez te kilka lat zyskał pewien dystans do otaczającej go kultury, ale jako Europejczyk nadal zdziwiony jest pewnymi rzeczami i czasami zirytowany odmienną mentalnością Boliwijczyków, o której już pisaliśmy. Od Pawła dowiedzieliśmy się m.in. o szczegółach istniejącej niechęci między ludźmi gór (collas – czyt. kojas) a ludźmi z nizin (cambas – czyt. kambas).

Boliwia jest zasadniczo podzielona nie tylko geograficznie i kulturowo, ale i rasowo. Mieszkańcy Altiplano w niczym nie przypominają mieszkańców zachodnich tropików, łączy ich chyba tylko wspólny język (i tak chyba nie zawsze, jeśli wziąć pod uwagę quechua i aymara) oraz granice państwa. Ci pierwsi to prawie wyłącznie lud Andów, autochtoniczny, indigenos czystej krwi, typowy ich obraz kojarzymy ich z folderów turystycznych - cholita w kapeluszu i spódnicy z lamami w tle. Ci drudzy to w dużej mierze, metysi, mieszanka ludności lokalnej, Hiszpanów, Włochów i Niemców. Uprzywilejowani, bo przyszło im żyć w najbogatszej w zasoby naturalne części kraju. Ogromne różnice kulturowe, religijne, zwyczaje i odrębne sposoby życia generują stereotypy wzmagające obopólna niechęć. W Boliwii zderzają się jakby dwa odrębne światy.

W tropikalnej Chiquitanii znajdziemy wielu collas. Skąd się tu wzięło tylu górali? W latach 60-tych, rząd boliwijski krzykną do swoich andyjskich obywateli: "Dajemy ziemię w oriencie!" (orient – nizinne tereny tropików boliwijskich) Chciano w ten sposób zagospodarować żyzne ziemie lasów tropikalnychI odzew owszem był. Ale bezmyślni urzędnicy nie pomyśleli o czynniku ludzkim. Przywożono collas i zostawiano, tak jak stali, w środku lasu, by zakładali kolonie. Mieli sobie poradzić sami. Zostawiano ich bez narzędzi i bez pomocy. Ludzie wychowani na Altiplano, bez jakiejkolwiek wiedzy o tym, jak można przeżyć lesie, szybko wpadali w pułapki tropików. Sporo z nich zamiast spełnienia obietnic znalazło śmierć.

Istnieje jeszcze jedna teoria na temat wzajemnej niechęci collas i cambas w tym rejonie. No cóż, górale muszą mocno harować by wyżyć na Altiplno, gdzie ogólnie mówiąc warunki nie sprzyjają, w tropikach żyć jest o wiele łatwiej i wysilać się aż tak nie trzeba . Jakby to można było w skrócie określić: wrzuć pracusia w grupę leni... raczej nie będzie lubiany... Collas w Chiquitanii to nadal obcy, mają inne nawyki, inną mentalność... Na szczęście zaczynają się już wtapiać, mieszać, młodzież zaczyna się coś integrować... może uda się kiedyś przełamać tak głęboko zakorzenimy rasizm? Takie realia tu panują, ale jak ktoś ma ich dość, to zawsze można zapukać do tutejszych Polaków i od razu zmienia się perspektywa. W tym miejscu pozdrowienia dla wszystkich z Concepcion i San Ramon!

Kolczate drzewo, popularne w Chiquitanii, co roku obsypuje się kwieciem

Oprócz lokalnych cambas i przyjezdnych collas, spacerując po uliczkach San Jose de Chiquitos zauważyliśmy inna ciekawostkę - mennonitów. Można ich zobaczyć nie tylko w okolicach tego miasteczka, ale to tutaj najbardziej rzucili nam się w oczy. Szczególnie gdy grupka młodych, kilkunastoletnich mennonitów płci męskiej, przechodząc obok, gapiła się na nas natarczywie, zwracając uwagę przede wszystkim na piękniejszego Mima. Wiercili wzrokiem strasznie, jakby zobaczyli jakieś nieziemskie zjawisko. My oczywiście odwzajemniliśmy się tym samym, tylko jeszcze dodaliśmy przyjazne Hola!, na które jednak nie ośmielili się nam odpowiedzieć. Bardziej kontaktowa była mennonickie małżeństwo z autobusu. Pan mennonita pozdrowił nas, gdy do niego wsiadał i gdy wysiadał też, oboje uroczo się uśmiechali. Niestety siedzieli daleko od nas i nie mieliśmy okazji z nimi pogawędzić. Generalnie mennonici uchodzą za bardzo miłych, a przede wszystkim pracowitych ludzi.

Kim są? Jest to radykalna protestancka sekta, stworzona w XVI w. w Holandii przez Menno Simmonsa. Przez wiele wieków przepędzani byli z różnych krajów. Wpierw przenieśli się do Niemiec, potem do Rosji, Stanów Zjednoczonych, Kanady, Meksyku, Belize by w końcu znaleźć się w Boliwii. Tutaj dostali możliwość kupienia taniej ziemi, została im zapewniona wolność religijna i co dla nich bardzo ważne wyłączono ich z obowiązku służby wojskowej. Zakaz używania broni jest jednym z dogmatów mennonitów. Innymi założeniami są proste życie, skromny ubiór, odrzucanie większości dobrodziejstw współczesnej technologii, chrzest tylko wśród wiernych, małżeństwa tylko i wyłącznie w obrębie swej wiary. Żyją zamknięci, wyizolowani, jakby w agrarnej utopii. Miedzy sobą rozmawiają w archaicznym germańskim dialekcie Plattdeutch i, z tego co wiemy, nie każdy boliwijski mennonita zna hiszpański. Patrząc na nich, można przenieść się co najmniej do początku XIX wieku... no prawie... ogrodniczki panów mennonitów były na pewno jeansowe...

A na koniec, coś z zupełnie innej beczki. Chiquitańskie maski rytualne. Tradycyjne, choć zrobione współcześnie:

Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.