poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Mimy w ruchu czyli Jalq’a Trek

Z Potosi ruszyliśmy do oficjalnej stolicy Boliwii - Sucre. Miasto z białymi budynkami i rdzawymi dachami zachwyciło nas. Kolonialna zabudowa starówki, przyjemna aura miasta i łagodniejszy niż na wysokim Altiplano klimat spowodowały, że zostaliśmy tu kilka dni.

Dach klasztoru San Felipe Neri
Sucre
Cmentarz w Sucre. Jaka ekonomia miejsca! W co drugim takim okienku znajdował się alkohol ofiarowany zmarłemu bliskiemu.

W Sucre poszwendaliśmy się po targach, placach i ulicach. Udało nam się znaleźć dobrą restaurację wegetariańską, gdzie za 12 zł serwowano obiad. Mniam. Weszliśmy na dach prześlicznego klasztoru San Felipe. Posiedzieliśmy też na zadbanym cmentarzu, gdzie z niemal każdego nagrobka grała ta sama melodyjka, jak z katarynki. Wrażenie było specyficzne, bo dźwięki w żaden sposób nie były zsynchronizowane. Tam też byliśmy świadkami pogrzebu. Generalnie większość żałobników była już mniej lub bardziej wstawiona, a jak przyszło do zakrywania trumny, krewni zmarłego rzucili się na nią zawodząc głośno. Zawodzenie było zaraźliwe, bo w niedługim czasie duża część uczestników wyła zdrowo:) Dobrze, że nie byliśmy uczestnikami i przyglądaliśmy się z dystansu...

W niedzielę wybraliśmy się na lokalny targ w Tarabuco. Targ ten zachwalany jest, jako najbardziej tradycyjny i unikalny w regionie. Trochę obawialiśmy się, że będzie to jakaś szopka dla turystów jako, że każda agencja w Sucre zajmowała się organizacją nań wyjazdu. Swoją drogą: bardzo łatwo do Tarabuco dotrzeć na własną rękę busikiem. Targ, jak targ - nas specjalnie nie zachwycił. Trochę ludzi w strojach regionalnych i trochę turystów, na szczęście mniej, niż myśleliśmy. Za to w drodze powrotnej w busie poznaliśmy przemiłą panią socjolog z La Paz i podróż minęła nam na pogawędce o Boliwii i jej fenomenach.


Generalnie nie udało nam się zrobić zbyt wielu zdjęć autochtonom. Nie tylko w Tarabuco, ale i na całym Altiplano uważane jest to za bardzo nieuprzejme i można za to nawet oberwać (bywały przypadki ukamienowania turystów z tego powodu!). Niektórzy Indianie wierzą, że zrobienie im zdjęcia, zabiera im duszę. Staraliśmy się więc minimalizować ryzyko zwłaszcza, że żeby zrobić chociażby portret naszym smartfonowym aparacikiem, trzeba by stanąć jakiś metr przed obiektem. Co więcej, jeden pan zabronił nam sfotografować jego andyjskie ziemniaki na stoisku. Ziemniaki były małe, różowe i całkiem interesujące, ale zdjęcia nie mamy...

Wielka szkoda z tymi zdjęciami jako, że cholity (Boliwijki, które noszą się w sposób tradycyjny) wyglądają czasem w tych swych strojach z długimi czarnymi warkoczami i dzieckiem w kolorowym tobołku tak uroczo, że pokusa jest wielka. Pamiętajmy jednak, że to nie są zwierzęta w zoo....

Po powrocie do Sucre dość szybko wybraliśmy się na pierwszy w Boliwii trekking po okolicznych górach i wioskach w poszukiwaniu pięknych widoków, ukojenia od miasta, pozostałości prehiszpańskich kultur i śladów prehistorycznych stworów.

W Sucre złapaliśmy autobus na przełęcz Chataquila, znajdującej się na wysokości około 4200 m n.p.m.. Miejsce to zotało się rozdrożem dla naszych poszukiwań...

Widok na przełęcz Chataquila

Na rozdrożu, mając za plecami miasto, skręciliśmy na prawo od drogi. Nasze kroki wiodły ku preinkaskim malunkom naskalnym. Po około 2,5 godzinach doszliśmy do Incamachay. Spodziewaliśmy się strażnika, który miał być zarazem przewodnikiem. Nie spotkaliśmy jednak nikogo. Może poszedł sobie na obiad? Nie czekając, obsłużyliśmy się sami, serwując sobie darmową przechadzkę po tym stanowisku archeologicznym. Miejsce nie jest wielkie. Jest tu nawis skalny dający schronienie przed niepogodą. Na jego ścianach kultury pierwotne zostawiły artystyczne ślady swojej bytności. Malunki te mogą mieć 1500 lat i stworzone zostały prawdopodobnie przez kulturę Huruquilla. Archeolodzy pracujący na tym stanowisku postawili hipotezę, że w czasach prehiszpańskiech miejsce to stanowiło ważne centrum obrzędowe.

Incamachay
Malunki prekolumbijskie Incamachay
Jeszcze więcej malunków...
A widzicie łucznika?

Po zobaczeniu Incamachay zawróciliśmy do drugiego stanowiska - Pumamachay. Miejsce to jest mniej dostępnie, trzeba troszeczkę się pogimnastykować na skałach, by dojść w końcu do małego i wąskiego kanionu, na końcu którego znajdowało się wejście do niedużej, aczkolwiek wysokiej, jaskini. To tam znaleźć można jeszcze starsze, bo sprzed 2000 lat, malunki. By zwiedzić Pumamuchay koniecznie trzeba mieć latarkę. My mieliśmy:)

Gdy weszliśmy do środka, ogarnęło nas dziwne wrażenie. Usłyszeliśmy znajome głosy, a lekka grząskość gleby wskazywała, że chodziliśmy nie tylko po ziemi i po skale... Było tam jeszcze guano... tak, tak, lekkie szelesty i piski nie pozostawiały wątpliwości. Nad nami było trochę nietoperzy. Sądziliśmy, że niedużo;-) Nie zwracaliśmy jednak nadmiernej uwagi na fakt ten i zajęliśmy się poszukiwaniem malunków. Nie zabrało nam to dużo czasu. W tym miejscu malunki były czarne, w odróżnieniu od głównie biało- czerwonych przedstawień z Incamachay. Wzory malunków zostały przyrównane z ceramiką kultury Huruqilla i to dało podstawę do przypuszczeń, że to właśnie ta kultura przyozdobiła Pumamachay.

Pumamachay
Puma?

Gdy zobaczyliśmy to, co mieliśmy zobaczyć, wróciliśmy do Chataquila na nasze rozdroże. Stąd ruszyliśmy w przeciwnym niż wcześniej kierunku i weszliśmy na prehiszpański, inkaski szlak prowadzący do Chaunaca. Przed nami znajdował się pięciokilometrowy odcinek, na którym spędziliśmy pierwszą noc. Jakże miło było wrócić do naszego namiociku!

Droga inkaska. Generalnie jej większość wyłożona jest kamieniami; tu akurat nie
Widok z namiotu nad ranem
W drodze do Maragua
Okolice Maragua

Następnego dnia nie schodziliśmy do Chaunaca tylko odbiliśmy na lewo, kontynuując szlak wzdłuż kanionu. Po kilku godzinach przecięliśmy go przeprawiając się przez rzekę i wspinając na krawędź olbrzymiego krateru, z którego widzieliśmy wioskę Maragua, leżącą dokładnie w jego środku. Krawędzie krateru formowały potężne półkola, które miały zabarwienie zielone, świadczące o występowaniu miedzi. Całość sprawiała wrażenie wielkiej misy o pofałdowanych krawędziach.

Zeszliśmy do wioski. Nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu, tyle tylko, żeby jedna z gospodyń upichciła nam prosty posiłek (bez mięsa!), który wyśmienicie smakował. Potem o zmroku ruszyliśmy na drugą stronę miski. Po chwili księżyc w pełni oświetlił nam drogę sprawiając, że posrebrzone otoczenie ogarnęło nas magiczną aurą. Szło się fantastycznie! W połowie drogi do krawędzi znaleźliśmy miejsce na namiot.

Krater Maragua
Miedzy Maragua i Ninu Mayu

O poranku ruszyliśmy szukać tropów dinozaura. Wspięliśmy się na pofałdowaną krawędź krateru i podążaliśmy drogą szutrową. Nagle z jakiegoś poletka podbiegł do nas boliwijski wesołek, Chciał pobrać od nas opłatę za oglądanie śladów dinozaura. Usilnie próbował nas przekonać, pokazując pieniądze i mówiąc, że wczoraj od kilku gringo wziął opłatę. Hmmm... My mu na to odpowiedzieliśmy, że pieniądze też mu możemy pokazać, ale o czym niby ma to świadczyć? Nie było odpowiedzi... My w sumie też nie wiedzieliśmy co to ma oznaczać... Nie daliśmy się wesołkowi przekonać i poszliśmy sobie dalej. Wesołek dał nam jednak "dobrą radę": żebyśmy nie płacili "takiemu jednemu", kiedy dojdziemy już na miejsce, bo on jest "Problemem" i nie powinien pobierać opłat!

Droga do Ninu Mayu

Poszliśmy dalej szutrówką. Wiedzieliśmy, że w pewnym momencie trzeba odbić na wąską ścieżkę prowadzącą do wioseczki Ninu Mayu, na obrzeżach której znajdować się miały ślady dinozaura. Z naszym ogólnym pojęciem udało nam się dojść malowniczym szlakiem do miniwioseczki. Stąd pokierowano nas do odpowiedniego miejsca. I tam właśnie spotkaliśmy "Problem", tzn. owego człowieka, który pobierał opłaty. Co się okazało? "Problem" miał oficjalne bilety z pieczątką społeczności, określoną kwotą itd. Zatem nas wesołek był prawdopodobnie oszustem wyłudzającym pieniądze od gringo, nie miał biletów i zdaje się, że był niepiśmienny.

Udało nam się sprytnie wynegocjować z "Problemem" cenę wstępu taką, jak dla Boliwijczyków, która jest dwa razy niższa niż dla obcokrajowców i poszliśmy zobaczyć, co to za stwór zostawił swoje ślady na czarnej wulkanicznej skale. I spostrzegliśmy odciski... jakby wielkiego ptaka.

Ninu Mayu

Wyglądało to, tak, jakby dinozaur przeszedł po płynnej skale i zaraz potem ona zastygła. Specjaliści badający ślady dinozaurów w Boliwii, określili, że ten który się tędy przechadzał to teropod. Jego łapa mierzy 35 cm i jako, że napotkano śladt teropodów chodzących samotnie (tak jak ten z Ninu Mayu), wnioskuje się, że dinozaury polowały pojedynczo, czasem w parach.

Slady dinozaurow w Ninu Mayu
W drodze do Tallula

Nie zabawiliśmy tam dużo czasu. Ruszyliśmy dalej do Aguas Termales de Tallula (Ciepłych Źródeł Tallula). Z Ninu Mayu prowadzi tam ścieżka, jednak nie jest ona jednoznaczna, ponieważ po drodze znajdują się miniwioseczki i poletka uprawne. Tutejsi mieszkańcy, jak też ich zwierzęta, wydeptali wiele ścieżynek i nie zawsze jasne było, która wiodła tam, gdzie chcieliśmy. Wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie jest Tallula, ale problem polegał na tym, że teren pokryty był głębokimi dolinami i stromymi zboczami i jeśli się wybrało złą ścieżkę, to odchodziło się do miejsca, z którego nie dało się iść dalej. Zgubiliśmy się dwa razy, ale jako, że po drodze mijaliśmy domostwa, mogliśmy pytać o drogę. Tak też więc robiliśmy i okazało się, że ludzie byli mili i pomocni. Nie zanotowaliśmy żadnego nieufnego nastawienia do nas - grinos, o którym piszą w przewodnikach i na forach.

Do ciepłych źródeł doszliśmy akurat na zachód słońca. Znaleźliśmy naturalny basenik z mętną wodą i wskoczyliśmy do niego. Wspaniale było wylegiwać się w ciepłej wodzie po trzech dniach trekkingu. Leżeliśmy sobie na dnie doliny koło szumiącej rzeki i obserwowaliśmy gwiazdy czekając, aż jasny księżyc zagości na niebie. Spędziliśmy w ten sposób ponad trzy godziny. Po czym rozbiliśmy naszego domeykę i poszliśmy spać.

Nieopodal ciepłych źródeł był umowny przystanek. Następnego dnia rano łapaliśmy jedyny transport do Sucre, którym była, nazwijmy to: ciężarówka transportowa. Polegał on na tym, że pasażerowie wchodzili na pakę auta, znajdowali sobie kawałek miejsca na podłodze i... w drogę! Pod koniec było tylu ludzi, że byliśmy ściśnięci, jak bydlątka w wagonie... Szczęśliwie dojechaliśmy, choć w ogromnych kłębach pyłu i kurzu do Sucre.

Tkaniny Jalqa

Ziemie, które przemierzaliśmy przez trzy dni należą do kultury Jalq'a. Tkaniny, które tkają kobiety z wiosek, przez które przechodziliśmy, uważa się za najpiękniejsze w Boliwii. Na tkaninach dominują figury, głównie zwierzęta i praktycznie brak jest form symetrycznych. Przedstawiają one całkiem chaotyczną wizję świata (bez osi, światła, trudna do ogarnięcia). Tkanin nie polecamy kupować w Tarabuco na targu, ceny są tam typowe dla turystów. Lepiej odwiedzić tkaczki w wioskach osobiście albo poszukać czegoś w samym Sucre.




Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.