piątek, 20 lutego 2015

Co tam w dziczy piszczy...(cz. 2) - Ruta 40 po patagonsku - Direccion Sur

Nasz argentyński wolontariat minął szybko. Odbył się na raczej mało zorganizowanej la chacra (czyli coś w rodzaju gospodarstwa) tuż obok El Hoyo, które z kolei leży niedaleko El Bolson. Właściciel chacry nie był obecny. Zrobiliśmy tam jednak kilka fajnych rzeczy; spaliśmy sobie z innymi wolontariuszami w namiotach na dość rozległym terenie, po którym wolno biegały sobie również koniki i pałętała się jedna mała kotka, która upodobała sobie szczyt naszego namiotu:-) Nauczyliśmy się co nieco o budowaniu domów z gliny, słomy, kup końskich i butelek... czyli o budowaniu lepianek:-) Instruktorami byli budowlańcy Mapuche. Generalnie, miło spędziliśmy tam czas, poznaliśmy trochę ciekawych ludzi i nawiązaliśmy kontakty. Dowiedzieliśmy się co nieco o Argentynie, historii i kulturze tego kraju. Piliśmy dużo mate. W tym czasie udało nam się darmowo zaszczepić na żółtą febrę w okolicznym szpitalu. Uwaga! Ci, którzy wybierają się w podroż do Argentyny - tutaj można zaszczepić się za darmo lub za grosze. Szkoda fortuny, którą wydaje się w Polsce!
Po wolontariacie ruszyliśmy na patagońską część Ruty 40.

Mim z kotką. która była bardzo towarzyska, tulisińska i...
rozmiałczana

Po krótkim trekkingu w bardzo zatłoczonych okolicach El Bolson, ruszyliśmy na południe. Argentyńska "czterdziestka" na szczęście w większej części jest asfaltowa, więc samochody jadą szybko, czasem nawet bardzo szybko. Ruta 40 i step patagoński, to przede wszystkim ogromne przestrzenie i wielkie odległości do pokonania. Jeśli tutaj złapie się stopa, to już na kilkaset kilometrów. Problemem jest tylko niewielki ruch, więc cierpliwość wskazana. My byliśmy już zaprawieni po Carreterze Austral, gdzie ruchu praktycznie nie było, więc dla nas to była łatwizna...:-) Inną kwestię stanowi wiatr: kiedy mocno wieje, to łapanie stopa na stepie jest bardzo uciążliwe. Zawsze trzeba też mieć ze sobą zapas wody i trochę jedzenia, bo jeśli wyląduje się na skrzyżowaniu dróg, to tam naprawdę nic nie ma!

Ruta 40, Pampa
Ruta 40, Pampa
Ruta 40, Pampa
Ruta 40, Pampa ma rożne oblicza 

Szybko zrobiliśmy kilkaset kilometrów i na noc wylądowaliśmy w miejscowości Tecka. Jest tam tranzytowa stacja, na której zatrzymują się niemal wszyscy przejeżdżający przez tę miejscowość. Stacje w Patagonii znajdują się w dużych odległościach od siebie. Na stacji w Tecka, prócz benzyny, znaleźć można również darmowy dystrybutor wrzątku:-) Pamiętajcie, dzień bez mate - dniem straconym:-) Stacja zaopatrzona jest też w prysznice z ciepłą wodą, a i obsługa jakoś nie robi problemu, jeśli się namiot rozbije (jest nawet takie miłe, osłonięte miejsce idealne do tego celu:-)), a nawet to sugeruje i zachęca odradzając kemping miejski:)  Luksus! Jakoś nie żałowaliśmy, że utknęliśmy tam i tam też musieliśmy spędzić noc.

Następnego dnia wieczorem dotarliśmy na skrzyżowanie z szutrówką prowadzącą do Cueva de Los Manos (Jaskinia Rąk), którą chcieliśmy zwiedzić. Byliśmy jakieś 3 km od "miejscowości" Bajo Caracoles. Szanse na dalszą jazdę były zerowe, ponieważ na końcu pięćdziesięcio-kilometrowej drogi był już tylko kanion z jaskinią i pawilon obsługujący to miejsce. Jaskinia zaliczona jest do Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Nie ma tam transportu publicznego, pozostał nam więc nocleg "a la carretera austral". Ale następnego ranka udało nam się złapać drugi przejeżdżający samochód - trochę pełny, ale udało nas się wcisnąć - i dojechaliśmy.

Jaskinia w istocie nie jest jaskinią, tylko długim nawisem skalnym w kanionie, który dawał podczas zimy schronienie łowieckim grupom naszych przodków. Jako, że spędzali tam oni sporo czasu, pomalowali sobie ściany - malunki w większości są realistyczne, a te, które powstały później - również abstrakcyjne. Niesamowite wrażenie! Patrzyliśmy na twórczość człowieka sprzed 11 tysięcy lat p.n.e (najstarsze malowidła), która zachowała się w doskonałym stanie! Żywe kolory uchowały się dzięki warunkom klimatycznym panującym w kanionie - jest tam sucho i bezwietrznie.

Kanion, w którym odnaleziono prehistoryczne malowidła

Generalnie miejsce wzięło swoją nazwę od naskalnych przedstawień rąk, zaprezentowanych w negatywie. 
Wszyscy praprzodkowie, którzy przebywali w tym miejscu zostawiali swój "podpis", dzieci także. Oprócz przedstawień rąk, są tu również wizerunki guanaco (kuzynów lam) i scenki z polowań na nie. W reprezentacjach tych zwierząt zaobserwować można ewolucję sposobu malowania: od wcześniejszych przedstawień statycznych do późniejszych dynamicznych. Zobaczyć tu również można odbicia lap nandu (kuzyn strusia, inaczej choique), które stanowiły część diety przodków oraz abstrakcyjne symbole, przez niektórych interpretowane, jako istotny element obrzędów przejścia. Jednak tak naprawdę nikt nie wie, czemu służyły te naskalne malunki.

"Farby", jakich tutaj używano, były robione w sposób bardzo prosty. Mieszano tłuszcz zwierzęcy z krwią, uryną i pigmentami naturalnie tu występującymi (np. ochra). I ot, materiał do malowania gotowy!  Do zaistnienia sztuki pozostawała już tylko wyobraźnia człowiecza i prawdopodobnie jakiś wyższy cel (może religijny:-)

Cueva de las Manos, dłonie przodków
Cueva de las Manos, jeszcze więcej dłoni. Warto zwrócić uwagę, że dominują lewe. Wynika to z techniki jaką stosowali 
prehistoryczni. Mianowicie rozpylali pigment dmuchając w kość, na której był nałożony. Łatwiej im było operować prawą
 ręką, a lewą przykładać na zasadzie szablonu.
Cueva de las Manos
Cueva de las Manos, trochę abstrakcji, dłonie i guanaco
Cueva de las Manos, tę centralnie położoną dłoń z aureolą, 
archeolodzy uważają za dłoń jakiej ważnej osobistości, 
możne szamana?

Po wizycie w jaskini, każdy z dwóch Mimów odnalazł mniej historyczny obiekt zainteresowania.

Obiekt zainteresowania jednego Mima
Obiekt zainteresowania drugiego Mima

Z Jaskini Rąk szybko dostaliśmy się do Bajo Caracoles, dziury jakich mało (kilka domów + hotelo-baro-sklep + stacja benzynowa, czyli dwa dystrybutory paliwa), ruch znikomy, ale sympatycznie. Tylko co ci ludzie tam mają do roboty?
Pierwszy "zagadnięty samochód" wziął nas bezpośrednio do El Chalten - argentyńskiej stolicy trekkingu. Znaleźliśmy się w Parque Nacional Los Glaciares (Narodowy Park Lodowców), gdzie nad wszystkim góruje Mont Fitz Roy i Cerro Torre.

Guanaco w Baho Caracoles
Mim i Bajo Caracoles w tle
Stacja benzynowa w Bajo Caracoles

W El Chalten mieliśmy podwójne szczęście. Po pierwsze, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, to podczas plątania się od jednego do kolejnego przepełnionego kempingu i szukania miejsca do spania, zostaliśmy zagadnięci przez sympatyczną panią, która właśnie robiła asado na swoim podwórku i która zaproponowała nam, że możemy rozbić się u niej. Nie chciała od nas żadnych pieniędzy i dodatkowo poczęstowała nas świeżo zrobionym mięsem patagońskim, które zjedliśmy w towarzystwie przemiłej rodziny. Po drugie, zrobiła się, jak na to miejsce, fantastyczna pogoda. Było słonecznie, ciepło, względnie bezwietrznie i do tego podstawa przelatujących na niebie chmur była wysoka. Dzięki temu były widoczne piękne, skaliste trzytysieczniki. Następnego dnia, zostawiliśmy cześć rzeczy u naszych nowych znajomych (co było dla nas ogromnym ułatwieniem) i ruszyliśmy na tygodniową, górską szwendaczkę.:)

Zbliżamy się do El Chalten. To stosunkowo nowa miejscowość - odpowiedź na ruch turystyczny.
Jeszcze pięć lat temu prowadziła tu droga szutrowa.

W parku wszystkie kempingi są bezpłatne, opłaty za wstęp również nie ma. Jedyne co wyciąga pieniądze z portfela, to ceny żywności w sklepach i nocleg w El Chalten (to akurat nas nie ominęło).

Przeszliśmy kilka wspaniałych szlaków m.in. do Laguny de Los Tres, gdzie byliśmy u stop Fitz Roy. Pierwotna nazwa tej góry w języku Indian, to... El Chalten, co oznacza mniej więcej dymiącą górę czy wulkan, gdyż często sam szczyt osnuwa się chmurami tworzącymi jakby dym unoszący się z komina. Poszliśmy do Laguny Cerro Torre, przy której majestatycznie sterczała długo niezdobyta Wieża, a pod nią rozciągał sie Glaciar Grande - jeden z wielu lodowców w tym parku, zaliczanych do Campo de Hielo Sur (Południowy Lądolód Patagoński, czwarte na świecie, po obszarach polarnych i Grenlandii, skupisko wody pitnej). Porywający widok. Do tego przez większą cześć dnia Torre była widoczna. Nie każdy ma szczęście ją zobaczyć, bo jest to kapryśna góra i często właśnie się nie pokazuje. Normalnym bywa, że wszędzie jest piękna pogoda i błękitne niebo, a Torre otoczona jest ciemnymi chmurami. Dla nas była łaskawa i przez kilka dni mogliśmy ją podziwiać z rożnych miejsc parku.

Cerro Torre i Laguna Torre
Cerro Torre i Glaciar Grande
Fitz Roy i Laguna de los Tres
Fitz Roy o poranku nad Laguna Capri
Cerro Torre i Fitz Roy razem wzięte
Cerro Torre i Fitz Roy na moment przed pokryciem się chmurami
Lago Viedma

Byliśmy u czoła Glaciar Piedras Blancas oraz przy Lagunie Toro, gdzie jeden z Mimów, ten lżejszy i ciepłolubny wziął jedną z najzimniejszych kąpieli swojego życia w wodzie wypływającej prosto z lodowca i w osnowie porywistego, zimnego wiatru. Brrr... nic, tylko podziwiać wytrwałość i troskę o higienę. Zdarzało nam się tam więcej tego typu lodowych kąpieli, ale to przede wszystkim ten lżejszy Mim w nich gustował;)

W drodze do Laguny Toro
Widok na Lagune Toro i Glaciar Tunel

Dotarliśmy też do Punta Norte Lago del Desierto, czyli na północny kraniec Jeziora del Desierto, które leży tuż przy granicy z Chile. Swego czasu spór o te tereny niemal doprowadził do wojny między Argentyną i Chile. To tędy idzie dalej szlak do Villa O´Higgins (koniec lub początek Carretera Austral, jak kto woli), który stał się ostatnio popularny i sporo ludzi go przechodzi. Mankamentem jest to, że w pewnym jego miejscu, trzeba przepłynąć barką Lago O´Higgins. Przeprawa ta jest bardzo droga, szczególnie dla obcokrajowców. My jednak doszliśmy do Punta Norte i potem wracaliśmy do El Chalten. W miejscu, gdzie spaliśmy jest punkt Straży Granicznej i tam właśnie można rozbić namiot, dzięki uprzejmości wojskowych. Miejsce piękne, jest tu oszałamiający widok na szmaragdowe jezioro, okoliczne lodowce oraz Mont Fitz Roy, który odsłania się po drugiej stronie jeziora. W takim miejscu to można stacjonować, jako wojskowy:-)

Widok z Punta Norte
Punkt Straży Granicznej Punta Norte. Tam spaliśmy

Szlak, biegnący wzdłuż brzegu jeziora, jest warty przejścia! Tym bardziej, że można spotkać na nim Entow. Aparycja jednego z nich podsunęła nam pytanie: czy przypadkiem Entowie nie mają czegoś wspólnego z kosmitami...?





Oprócz Entów widzieliśmy też majestatyczne kondory. W parku żyją również m.in puma i huemul (tutejsze jeleniowate, zagrożone wyginięciem), które skutecznie się przed nami chowały. Podobnie jak hobbity i trolle...

El Chalten tak nas oczarowało, że bardzo opieszale je opuszczaliśmy. Po nocy spędzonej u naszych znajomych przemieściliśmy się do El Calafate. Rozległe tereny dookoła tej miejscowości, są własnością aktualnej pani prezydent Argentyny. To tutaj w lutym odbywa się słynny festiwal z darmowymi koncertami i innymi atrakcjami. Nas jednak to nie interesowało, przyjechaliśmy tutaj zobaczyć jeden z najbardziej dostępnych i aktywnych lodowców - Glaciar Perito Moreno, który leży jakieś 80 kilometrów na zachód od miasta.

Po dwóch dniach oczekiwania na dobrą pogodę, w końcu dotarliśmy do celu. Krótko: było spektakularnie! Lodowiec robi powalające wrażenie. Napiera na skalisty półwysep, z którego go obserwowaliśmy, a przez wąską cieśninę miedzy półwyspem a lodowcem przepływają wody Lago Argentino. Ciśnienie wody oraz bezustanne narastanie lodowca powodują, że ów stęka, strzela i pęka, a jego czoło bardzo często i efektownie kruszy się ogromnymi kawałami lodu wpadającego do jeziora z potężnym hukiem. Człowiek stoi oniemiały z otwartą buzią i chłonie niesamowity spektakl przyrody. Trzeba uważać i starać się zamykać buzię, bo bardzo wieje i można się przeziębić;)

Trochę cyferek: czoło lodowca ma rozciągłość 5 km, a wysokość około 60 m. Jego jęzor ciągnący się wgłąb doliny to 14 km, nie jest to jednak całość. Przed takim olbrzymem lodowym mały człowieczek jest niczym.





Po El Calafate zapadła spontaniczna decyzja, że jedziemy dalej na południe. Los rzucił nas do Chile, gdzie przekroczyliśmy granice kolo Puerto Natales i stopem dojechaliśmy do Punta Arenas nad Cieśniną Magellana - to największe miasto najdalej na południe wysunięte na kontynencie. Stamtąd przeprawiliśmy się do Porvenir na Tierra del Fuego (Ziemia Ognista), terytorium Onas (Selk'nam), ludu autochtonicznego, którego istnienie zostało tragicznie zakończone.


W Punta Arenas mieliśmy chwilę oddechu u rodziny, którą półtora miesiąca wcześniej spotkaliśmy na stopa i która nas zaprosiła do siebie właśnie w przypadku, gdybyśmy do miasta zawitali:) Los dobrze nas pokierował. A co więcej, głową rodziny jest rybak - kapitan, który łowi bardzo rzadkie i drogie owoce morza. Zostaliśmy poczęstowani krabem kamczackim (pająk morski, w j. hiszp. centollo), który jest nieprawdopodobnie pyszny i niebotycznie drogi. Cyfr nie podajemy, bo nie chcemy stresować swoich żołądków. Oprócz tego jedliśmy jeszcze dużo innych morskich stworzeń, których nie znaliśmy wcześniej. Mniam, mniam!

Cieśnina Magellana, widok z Punta Arenas
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.