wtorek, 17 lutego 2015

Co tam w dziczy piszczy...(cz. 1) - Carretera Austral (Ruta 7)

Wybór padł na Carretere Austral, więc szybciutko wróciliśmy do Chile. Tutaj pogoda jest częściej nieprzyjazna, więc chcieliśmy skorzystać z okazji.

Jedni mówią, że "siódemka" zaczyna się już w Puerto Montt (długość drogi: około 1300 km), inni że w Chaiten (w tym przypadku to około 900 km). Wiadomo tylko, że kończy się w Villa O'Higgins. My rozpoczęliśmy naszą przygodę na wysokości Futaleufu (jakieś 80-90 km na południe od Chaiten), koło którego znajduje się małe, urokliwe przejście graniczne w Andach.

Malutkie przejście graniczne między Trevelin a Futaleufu
Oczko wodne nieopodal Futaleufu

Carretera Austral znana jest z pięknego i dzikiego krajobrazu. Jest to najbardziej odosobniona droga, bo jedyna, w południowym Chile. Łączy odizolowane miasteczka i wioski z resztą kraju. Samotna droga na kilkudziesięciu kilometrowym pasie ziemi, pomiędzy poszarpaną linią brzegową Pacyfiku a Kordylierą. Mieszkańcy i turyści zawdzięczają ją generałowi Pinochetowi, nie jest więc bardzo stara.

Początek Carretery Austral to początek chilijskiej Patagonii. Tutaj, to droga dostosowuje się do krajobrazu. Wije się między głębokimi fiordami, ogromnymi jeziorami i skalistymi górami. Jest to przede wszystkim droga szutrowa, choć są również na niej wałkiem długie fragmenty wyasfaltowane. Na wysokości Cerro Castillo asfalt definitywnie się kończy. Docelowo planowany jest na całej długości. Kiedy? Nie wiadomo. Problemem jest transport maszyn i materiałów, wszędzie bowiem jest daleko. Tam, gdzie teren jest przyjazny, roboty idą szybciej, tam gdzie nie - o wiele wolniej. Brak asfaltu powoduje, że nad szosą unosi się pył, wszystkie samochody są brudne od zewnątrz i od wewnątrz. Pył też jest zmorą autostopowiczów, rowerzystów, motocyklistów i zwykłych przechodniów.

Z racji tego, że zaludnienie w Patagonii chilijskiej jest niewielkie, ruch na Carreterze Austral jest bardzo mały. Na drodze szutrowej prędkość samochodów jest niska. Czasem nie da się jechać szybciej niż 30-40 km\h. Zatem, gdy ktoś rusza z miejscowości oddalonej o jakieś 150 km od innej, to mu zajmuje sporo czasu, zanim do niej dotrze. 300-400 km może zająć czasem i cały dzień jazdy w trudnych warunkach. Wiedzieliśmy, że podroż tą trasą będzie ćwiczeniem na naszą cierpliwość, o czym też przekonaliśmy się dość szybko. Poza tym, właściwie jedyną rozsądną alternatywą do wynajęcia samochodu na Carreterze, jest właśnie autostop. Transport publiczny nie jest zbyt rozwinięty.

Z Futaleufu na "siódemkę" dostaliśmy się w mgnieniu oka. Jednak w Villa Santa Lucia ugrzęźliśmy na 8 godzin... Miedzy Puerto Montt a Chaiten cześć drogi trzeba przebyć promem. Ci, którzy rano ruszyli z Puerto, dopiero na wieczór mogli dotrzeć do miejsca, w którym byliśmy my. Między większymi miastami Carretery Austral, Chaiten, a Cohaique, jest kilka pomniejszych miejscowości, między którymi ruch samochodowy jest znikomy. Zatem musieliśmy czekać aż do momentu, w którym pojawią się ci, co rano ruszyli z Puerto Montt - głównie turyści. W Santa Lucii wylądowaliśmy wcześnie, około południa... stąd tyle czekania. Do tego nie można pominąć przecież konkurencji, czyli innych autostopowiczów:) Tak, autostop na Carreterze Austral jest mało oryginalny, czekało nas tam jakieś dziesięć osób. Takie realia...

Autostop na Carreterze Austral

Do Cohaique dojechaliśmy w dwa dni z noclegiem, który nazywamy "a la carretera austral". Na czym polega taki nocleg? Generalnie w Chile i Argentynie ziemie, poza parkami i rezerwatami, są prywatne. Właściciele najczęściej mają zwierzęta hodowlane, zatem wszystko jest ogrodzone, odrutowane. W Argentynie istnieją tak zwane Estancje, które rozciągają się na setki kilometrów kwadratowych. Pracują w nich najęci gauchos, czyli tutejsza odmiana kowbojów. Wzdłuż dróg patagońskich ogrodzenia ciągną się tysiącami kilometrów. W Chile różnica jest taka, że są one umiejscowione zdecydowanie bliżej szosy, szutrówki. Czasem są one zaledwie kilka metrów od nawierzchni. Zdarzało się więc, że lądowaliśmy wieczorem w miejscu, gdzie trzeba było zorganizować sobie nocleg. Na skrawku między terenem prywatnym, a drogą sztuką było znalezienie takiego miejsca, by nie rzucać się za bardzo w oczy z namiotem... Oto nocleg "a la carretera austral". Na szczęście zawsze był mały ruch albo w ogóle:-)

Mim zintegrowany z namiotem łapie pierwsze promyki słońca
po noclegu "a la carretera austral"

Cohaique to miasto same w sobie niezbyt interesujące, więc spędziliśmy w nim tylko jedną noc zaopatrując się w niezbędną gotówkę i wałówkę w ostatnim tanim supermarkecie na południu chilijskiej Patagonii. Ruszyliśmy dalej, by wybrać się w góry i zrobić kilkudniowy szlak po Rezerwacie Narodowym Cerro Castillo.

Wyprawa była wspaniała. Cerro Castillo nas zachwyciło! Niektórzy porównują ten trek do słynnego Torres del Paine, którego nie znamy i nie zamierzamy poznać, bo są tam zawsze tłumy turystów i jest niebotycznie drogo. W odróżnieniu od Torres Cerro Castillo jest, póki co, mało uczęszczane i prawie nic nie kosztuje. Jak na chilijskie warunki opłata za wstęp do rezerwatu jest nieduża, czyli 5000 pesos. Nam, jakimś dziwnym trafem, kolejny raz udało się nie uiścić tego myta, nałożonego przez CONAF (Narodowa Korporacja Lasów - strażnicy parków). W obrębie rezerwatu jest kilka darmowych, pięknie usytuowanych miejsc wyznaczonych na kempingowanie.

To tam po raz pierwszy poznaliśmy siłę patagońskich wiatrów. Mijaliśmy błękitno-szmaragdową Lagunę Cerro Castillo, by przejść przez szczyt jednej góry i z niej zejść do następnej doliny. Szczyt owej góry był w istocie wielkim, wysmaganym przez wiatr garbem, na którym leżały wypolerowane kamienie, tworzące prawie idealną płaską powierzchnię. Nim zdążyły jeszcze podejść do podstawy garba, gdy potężny podmuch wiatru niosący ze sobą kamyki, nawet wielkości grochu, zmusił Mimy do rzucenia się na ziemię. Właściwie jeden Mim, ten lżejszy, został rzucony o ziemię, drugi zdołał jeszcze sam ukierunkować swój upadek. Prawdę mówiąc, to zostały oba Mimy po prostu powalone, a kamyki z otoczenia zintegrowały się z ich włosami, uszami oraz garderobą i minęło jeszcze kilka dni zanim się zupełnie wytrzepały. Zaraz po tym zdarzeniu spotkaliśmy dwóch chłopaków, którzy szli z naprzeciwka, od strony szczytu. Zdecydowanie radzili odwrót, bo wiatr u góry straszliwie dął i że niby niebezpiecznie. Dodać trzeba, że koło nas znajdowała się ścieżka awaryjna, która omijała szczyt, dalszy trek i prowadziła prosto do miasteczka poniżej. To jednak oznaczało przedwczesny koniec wycieczki. Stanęliśmy przed dylematem... Jednak okazaliśmy się dzielni, zdecydowaliśmy, że próbujemy... I tak adrenalina pchnęła nas do przodu, do góry. Nie było łatwo. Przyjęliśmy taktykę przycupnięć przy bardzo silnych porywach wiatru. Skutkowało, choć było niełatwe takie przysiady ćwiczyć z plecakami. I tak skokami, walcząc ze zmianami kierunku wiatru, udało nam się przejść szczyt i pokonać równie niebezpieczne strome zejście do doliny. Koniec końców nie było aż tak źle. Szczęśliwi, zmęczeni i potargani znaleźliśmy się w następnym pięknym miejscu do podziwiania. Warto było!

Cerro Castillo trek

Cerro Castillo trek

Cerro Castillo trek
Cerro Castillo trek
Laguna Cerro Castillo
Laguna Cerro Castillo
Cerro Castillo od drugiej strony
Koniki pod Cerro Castillo

Po treku z trudnościami i noclegiem "a la carretera austral" dotarliśmy do Cochrane, by następnego dnia wyruszyć do Caleta Tortel. Jest to miejscowość, gdzie niewiarygodnie turkusowa rzeka Baker (największa rzeka w Chile pod względem przepływu wody - 900 m3 na sekundę) uchodzi do oceanu oraz gdzie kończy się Campo de Hielo Norte (Północny Lądolód Patagoński). Kolor wody w zatoce był oszałamiający. Turkusowe wody Baker, mleczne wody lodowca oraz ocean tworzyły spektakularną scenerię. Dodatkowo, sama miejscowość była oryginalna, ponieważ nie miała ulic, tylko drewniane kładki, pomosty, mola i pasaże. Wszystko wkomponowane w półwysep i zatoczki. Szkoda tylko, że tam zwykle pada deszcz.  Co ciekawe, Caleta Tortel nie była wioską rybacką tylko powstała, jako miejsce wycinki i transportu drzew. Taka nadmorska wioska drwali:-) Milutko.

Caleta Tortel

Do Calety i z Calety mieliśmy przedni transport autostopowy, mimo, że było to jakieś 170 km i ruch na drodze raczej znikomy. Trafił nam się niespodziewanie strażnik CONAF-u, który jechał na jakieś dwie godziny do tej miejscowości i potem miał wracać z powrotem do Cochrane. Był to niesamowity łut szczęścia, ponieważ musieliśmy już powoli wracać na północ do Argentyny i Caleta Tortel miała być ostatnim dla nas punktem na "siódemce". Już wymyślaliśmy wymówki, dlaczego spóźniliśmy się na wolontariat, bo zakładaliśmy, że autostop tam łatwy nie będzie, a tu nagle coś takiego! Dodatkowo strażnicy CONAF-u, to najszybciej poruszający się kierowcy na tej trasie, więc mięliśmy ekspres w dwie strony:-) Dodatkowo, odwiedziliśmy z naszym kierowcą jednego z samotnie żyjących patagońskich campesino, czyli wieśniaków. Był to już starszy, dość schorowany pan. Spędziliśmy u niego dwie godziny, albo i więcej, popijając wspólnie w jego chatce yerba mate, żartując, dyskutując i słuchając patagońskich opowieści: jak tu się żyje, jakie są problemy, jakie dziwne rzeczy się dzieją i jak wygląda socjalny żywot Patagończyków i Patagonek w Chile. Dużo by pisać. Taki mały przykład:
Dwóch dobrych znajomych spotkało się w jednym domu, zjedli wspólnie posiłek, długo rozmawiali, śmiali się i spędzali czas ze sobą, i potem wyszli na podwórzec, wyciągnęli pistolety, i zastrzelili się wzajemnie, jak na pojedynku w filmach...
Nawet jak czegoś nie rozumieliśmy, to chłonęliśmy wszystko całymi sobą. Cała otoczka i rytuał picia mate... wspaniałe spotkanie. Przy okazji można nadmienić, że Chilijczycy mają specyficzne poczucie humoru, żartują zarówno z siebie i innych, tych ostatnich, np. szukających drogi turystów, lubią bardzo wyprowadzać w pole...

Guanaco (dziki kuzyn lamy) nieopodal Cochrane

MATE

Yerba mate ma swój ściśle przestrzegany sposób picia. Na południu Chile, jak i w Argentynie (tu zdecydowanie dzień bez mate jest dniem straconym... każdy ma swój termosik z wrzątkiem, naczynko do picia i bombillę, czyli rureczkę - bez tego nikt się nigdzie nie rusza) mate pije się przede wszystkim wspólnie. Jest to forma gościny, dzielenia się i wspólnego spędzania czasu. Generalnie wygląda to tak, że serwujący przygotowuje pierwsze zalanie (zawsze pije się z jednego naczynia) i je wypija, potem kolejno, odwrotnie do wskazówek zegara!!! podaje następnym. Gdy ktoś skończy pić, oddaje naczynie serwującemu, który robi kolejne zalanie i podaje dalej. I tak, aż do skończenia wody lub gdy wszyscy podziękują, co oznacza że już nie chcą już więcej pić. Należy zatem uważać podczas oddawania naczynia. Jeżeli powie się gracias, to oznacza to, że się już nie chce pić i w następnej kolejce serwujący nas pominie.

Po wizycie w Calecie Tortel  powoli rozpoczęliśmy nasz powrót - jakieś 900 km na północ, ale już głównie stroną argentyńską (granice przekroczyliśmy w Chile Chico). Po drodze mijaliśmy jedno z piękniejszych jezior świata, pełne turkusowej, przejrzystej wody Jezioro General Carrera. Co ciekawe, jezioro po stronie argentyńskiej nazywa się jezioro Buenos Aires. Okazuje się, że niektóre jeziora podzielone przez granice tych dwóch państw mają podwójne nazwy. Nieco to mylące ...


Jezioro General Carrera
Jezioro General Carrera
Laguna Verde nieopodal Chile Chico, chilijskiej stolicy czereśni

Autostop do naszego celu w Argentynie nie trwał długo. Po noclegu "a la carretera austral" (z tą różnicą, że na stepie nie ma raczej krzaków, by się schować:-)) na skrzyżowaniu z Ruta 40, zaraz przy posterunku policji, złapaliśmy o poranku stopa na jakieś 700 km i dotarliśmy do naszego celu. Jakoś tak sprzyjało nam szczęście.
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.