sobota, 16 maja 2015

Wyżej niż kondory (cz. 1 ¨Manzano Historico¨)

"Mas alto que los condores", czyli "wyżej niż kondory", tak brzmi hiszpański tytuł książki autorstwa Wiktora Ostrowskiego. Ostrowski w pierwszej połowie XX wieku dokonał szeregu pionierskich wejść na szczyty Andów w regionach Mendozy i San Juan, a także w Patagonii. Wytyczył również nową drogę na najwyższy szczyt Ameryki Południowej - Aconcagua (6960 m n.p.m.), zwaną "Ruta de los Polacos" (droga Polaków). /Góra ta jest jednocześnie największą górą poza Azją (wiki)/. 
Z tym wyczynem wiąże się anegdota, którą opowiedzieli nam miejscowi. Gdy Ostrowski znalazł się w miasteczku Uspallata, bazie wypadowej na tę górę, okazało się, że na szczyt wyruszyła już ekipa z Włoch i za bardzo nie pozostało do dyspozycji ani mułów, ani tragarzy, niezbędnych do przejścia dłuższą, standardową trasą. Ktoś zasugerował mu, że może warto spróbować innej drogi, krótszej, ale której jednak nikt, nawet miejscowi vaqueros, nie zna. Ostrowski nie byłby Polakiem gdyby nie spróbował i w konsekwencji stanął na szczycie chwilę po ekipie włoskiej. 
Po wszystkim, już w Uspallacie, drużyny obu krajów spotkały się. Włosi przechwalali się, że właśnie wrócili z Aconcagua, na co Polak odparł, że on również właśnie stamtąd zszedł. Włosi, którzy nikogo na swej drodze nie spotkali, nie dowierzali... aż do momentu, kiedy opadły im szczeki na widok ich własnej włoskiej flagi - trofeum Polaków - która powiewała na dachu Andów tylko godzin dwie:)

Generalnie, Ostrowski, oprócz denerwowania Włochów i zdobywania dziewiczych szczytów, badał rzeki, kulturę Indian itp. i pisał o tym książki. Jednym słowem - podróżnik pełną gębą.

O Ostrowskim i innych dzielnych Polakach, którzy wpisali się w historię zdobywania szczytów Andów, dowiedzieliśmy się od Don Ramòna, zapalonego górołaza, właściciela posady (coś jak hotel agroturystyczny) i 60 koni, z którym trochę popracowaliśmy, i u którego spędziliśmy święta wielkanocne.

Zanim jednak dotarliśmy do Posada Don Ramòn, przeżyliśmy jakieś 1500 kilometrów przygód:)

Z San Martin de los Andes Rutą 40 skierowaliśmy się na północ. No cóż... różnie to bywało z przemieszczaniem się...

Niespodzianka w San Martin de los Andes. Z racji naszej narodowości dostaliśmy od Pań pracownic czekoladki w prezencie :)

Kiedyś, jednego dnia piekliśmy się niemiłosiernie na północno-patagońskiej patelni, przechodząc pierwsze, radykalne zmiany klimatyczne z zimnego na gorąco. Do późnego popołudnia zrobiliśmy tylko jakieś 50 kilometrów, lądując w wulkanicznym regionie przy miasteczku Barrancas. Przed nami do najbliższego miasta przez duże "M" było jeszcze jakieś 220 kilometrów, z czego około 120 szutrówki. Ruch znikomy, mało turystów, cały czas te same samochody z barrankańskiej mieścinki i potworny upał. 
Było już po 17.00 i traciliśmy nadzieję. Cały dzień szło źle... Gdy człowiek myśli, że już nie ma szans, wtedy zwykle coś się dzieje:) Zatrzymał się rozklekotany pick-up, pamiętający jeszcze europejską migrację po I wojnie światowej... Samochód nam znany, bo mijał nas już raz lub dwa razy. Kierowca z kolegą zaoferowali nam, że podwiozą nas jakieś 2 kilometry w lepsze miejsce do łapania stopa. Czemu nie? Wskoczyliśmy na pakę. Gdy przejechaliśmy ten odcinek, kierowca wyszedł z kabiny i zamiast skierować uwagę na nas, wyskoczył na środek czterdziestki, machając energicznie rękami na nadjeżdżający pick-up, który był w zdecydowanie nowszej, lepszej wersji.
Samochód zatrzymał się. Nastąpiła wymiana zdań między kierowcą i starszą parą z nowego pick-up'a. I nagle dowiadujemy się, że jedziemy dalej! Do Malargue! Nie mogliśmy uwierzyć! Nasz wybawiciel wyściskał nas serdecznie z szerokim uśmiechem, mówiąc: "Też jeździłem dużo w ten sposób! Wiem, jak jest. Szczęśliwej drogi przyjaciele!" Euforia dodała nam skrzydeł. Wskoczyliśmy na pakę, bo w samochodzie nie było miejsca i dalej w drogę! Nieważne, że jakieś 120 kilometrów na szutrówce i w pyle! Ostatnią część trasy przed Malargue jechaliśmy już asfaltówką cali zakurzeni, jak te kocmołuchy, ale z zimnym, podarowanym piwkiem w ręce! Po takim upalnym dniu smakowało, jak nigdy:)

Kapliczka, gdzieś na naszej drodze...
Malowniczy kurz na drodze, widok z bagażnika pick-up'a

W Malargue szczęście dalej było z nami. Znaleźliśmy przyzwoity kemping miejski za grosze, zatem mogliśmy zafundować sobie orzeźwiający prysznic, spłukując kurz i pył. W ten sposób dotarliśmy w tańszą część Argentyny - winny region Mendoza, usytuowany u podnóża najwyższych Andów.

W Malargue zostaliśmy kilka dni, podczas których uczyliśmy się robić asado a la parilla (coś jak grill). Wyszło tak całkiem smaczne:-), że aż powtórzyliśmy to kilkakrotnie, okraszając wszystko warzywami i winkiem argentyńskim ze szczepu Malbec - bardziej popularnego tu niż w Europie. Trzeba korzystać z możliwości jedzenia słynnego argentyńskiego mięsa. Dla niedowiarków... tak, tak, jeden z tych Mimów - niemięsojadek, wcinał steki, aż mu się uszy trzęsły! :)

 Mim robi asado, że palce lizać..

Po chilloucie w Malargue wylądowaliśmy w Tupungato vis-à-vis pasma górskiego Cordon de Plata, w którym znajduje się wiele pięcio- i sześciotysięczników. Tutaj postanowiliśmy kierować się ku wysokości, może nie tak od razu pełną gębą jak Ostrowski - zdobywać najwyższe szczyty - ale, by znaleźć się jak najbliżej nich. Z Tupungato przemieściliśmy się do Manzano Historico, które leży już bardzo blisko Kordyliery u ujścia doliny prowadzącej wyżej... pod same wierchy.

Jeżeli ktoś samodzielnie chce wybrać się w wysokie Andy, to musi szukać takich miejsc, jak Manzano Historico, skąd dostęp do gór jest łatwy, odległości nie są duże i góry nie są trudne do eksplorowania. By zdobywać najwyższe szczyty Andów, trzeba organizować wielodniowe wyprawy po to, by dostać się w głąb niegościnnej Kordyliery i znaleźć miejsce na bazę, z której można już hasać dalej.

Z Manzano wiedzie szlak, którym generał San Martin (jeden z argentyńskich bohaterów, ojciec narodu) wraz z wojskiem przedostawał się do Chile. Dziś jest tu szutrówka, którą można dojechać samochodem terenowym na ponad 4000 m n.p.m. Po drodze znajdują się trzy schroniska - dwa wojskowe i jedno górskie. Dla nas było to idealne rozwiązanie, bo miejsc noclegowych nie trzeba szukać i zawsze jest szansa złapania na stopa jakiegoś turysty. Jesteśmy w stanie nieść na plecach prowiant na cztery dni, nie jest to dużo, jeżeli brać pod uwagę jeszcze kwestię aklimatyzacji, więc czas był dla nas cenny. Zatem możliwość podwózki jak najwyżej była mile widziana. I tak też się stało... Podwiózł nas miły mendozino (mieszkaniec regionu Mendoza), z którym minęliśmy ostatni wojskowy punkt graniczny i dojechaliśmy na jakieś 2500 m n.p.m. Tam nasz kierowca zawrócił widząc, że stan drogi się pogarsza. Dalej ruszyliśmy strumieniem w górę, aż do schroniska Scallavari (3200 m n.p.m.), gdzie rozbiliśmy nasz domek. Plan na następny dzień był taki: iść wyżej... jak najwyżej... przegonić chmury i sycić się pięknymi widokami. Nie mieliśmy żadnej mapy, więc ów plan był mało sprecyzowany:)

Schronisko Scallavari obok którego rozbiliśmy namiot.
Schronisko Scallavari pewnego popołudnia skupiło nas, żołnierzy i gauchów z konikami.

O poranku à la Mim lżejszy, czyli nie o samym świtaniu:), ruszyliśmy w stronę Portillo Argentino - przełęczy, przez którą prowadziła droga dalej, aż do Chile. Nie spodziewaliśmy się tam dotrzeć, bo kontrolujący nas dnia poprzedniego wojskowy oznajmił, że to aż dwa dni drogi piechotą.

W drodze na Portillo Argentino. Wrak autobusu, który niegdyś służył także za schronisko.
Portillo Argentina z daleka. To takie malutkie wcięcie miedzy dwoma szczytami

Pięliśmy się raźno do góry, chłonąc coraz to nowe widoki, podziwiając majestat kolorowych Andów. W pewnym momencie dostrzegliśmy w oddali, u zwieńczenia doliny, Portillo Argentino - wąskie wcięcie w grani pomiędzy szczytami. Za nami, w dole, zaczęły powoli podnosić się chmury. Przyspieszyliśmy, by dojść jak najwyżej i cieszyć się bezchmurną panoramą górską. Granicą wspinaczki była godzina 15:00, by mieć czas na powrót. Nagle zdziwieni, doszliśmy do wniosku, ze Portillo jest coraz wyraźniejsze, że jest coraz bliżej. Czyżby to było możliwe, żeby strażnik aż tak bardzo się pomylił? Przyśpieszyliśmy, o ile to było możliwe, bo wraz z wysokością nogi stawały się cięższe, a oddech płytszy i krótszy. Po kilkudziesięciu minutach już wiedzieliśmy - dojdziemy do przełęczy!  Nasz wysiłek opłacił się. Weszliśmy na 4400 m n.p.m. i mieliśmy oszałamiający widok na dwie strony pasma górskiego. Zajęło nam to niecałe trzy i pół godziny!

Portillo Argentino.
Portillo Argentino. Widok na stronę wschodnią, gauchowie i żołnierze.
Portillo Argentino. Widok na stronę wschodnią.
Portillo Argentino. Widok na stone zachodnia. Na pierwszym planie gaucho a w oddali Chile.
Portillo Argentino . Widok na stronę zachodnią.

Po posiłku zeszliśmy do bazy. Na dole poczuliśmy zmęczenie i ból głowy... za szybko wspięliśmy się i prawdopodobnie odczuliśmy objawy choroby wysokościowej. Wzięliśmy zabójcę bólu i poszliśmy spać. 
Następnego dnia ból zniknął, zatem nie było potrzeby schodzenia w dół. Sprawdziliśmy zapasy - zostało jeszcze trochę jedzenia. Do góry zatem! Poeksplorowaliśmy jeszcze inną dolinę z widokami na góry i lodowce. Później dowiedzieliśmy się, że jeden ze szczytów, które obserwowaliśmy to Pico Polonia Millenium. Polacy, którzy go zdobyli, nazwali go tak z okazji tysiąclecia Polski.

Andy w okolicach Manzano nie są całkiem bezludne, wojskowi robią sobie tutaj ćwiczenia, gauchowie organizują cabalgaty (konne wycieczki) i wypasają bydełko, jest za to stosunkowo mało górołazów (spotkaliśmy tylko jednego przez trzy dni). Tak czy siak to miejsce ma swój klimat. Polecamy!

A na deser - mile zwierzątko napotkane po drodze:)

Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.