piątek, 2 października 2015

Mimy szczytują

Już w okolicach Santa Cruz zaświtał w mimowych głowach pomysł powrotu na Altiplano i zdobycia jakiejś bardzo wysokiej góry. Ba! Mimy marzyły już o tym od argentyńskiego Cordon de Plata,. Nie miały wielkiego pojęcia o wspinaniu się na takie wysokości, nigdy nie miały raków na butach ani czekanów w łapkach. Boliwia otworzyła im możliwość wynajęcia tanio zarówno sprzętu, jak i doświadczonego przewodnika, który pomógł przełamać te braki..

Mimy na czubku Huayna Potosi, 9 lipca 2015

W Sajamie kusiło Mimów by wspiąć się na jeden z pobliskich wulkanów, ale pogoda nie sprzyjała, poza tym Mimy nie czuły się jeszcze dostatecznie zaaklimatyzowane. Ostatecznie postanowiły wgramolić się na Huaynę Potosi (6088 m.n.p.m.) z La Paz. Góra ta uchodzi za najbardziej dostępny sześciotysięcznik na świecie. Nie dość, że jest blisko największego w Boliwii miasta, to jeszcze nie wymaga dużego doświadczenia we wspinaczce wysokogórskiej. Nic więc dziwnego, że jest oblegana przez tych bardziej aktywnych turystów, rządnych sprawdzenia się w ekstremalnych warunkach.

Huayna Potosi,  6088 m.n.p.m., 
W drodze do schroniska, Mim i Eloi - mimowy przewodnik

No cóż… Mimów Huayna też w końcu skusiła… trochę ich odstraszało to, że nie będą sami na szczycie, tylko raczej w tłumie… Długo więc zastanawiali się nad wyborem innej góry (Pequeño Alpamayo, 5370 m.n.p.m.), która co prawda sporo niższa jest, ale nie jest tak popularna i na dodatek pięknością niebywałą podobno się odznacza. Po długich debatach, rzucie monetą, zrezygnowały Mimy z tej opcji. Po pierwsze wejście na Pequeño Alpamayo byłoby jednak trudniejsze technicznie. A po drugie, stwierdziły, że chcą przetestować swój organizm i jego wydolność na naprawdę dużej wysokości.

W La Paz Mimy przespacerowały się po wielu różnych agencjach i wybrały taką, co im najbardziej odpowiadała. Przymierzyły sprzęt i umówiły na się na następny dzień na przygodę. Jej data nie została wybrana przypadkowo. Mimy postanowiły uciec z miasta na czas chaosu związanego z wizytą papieża Franciszka tamże.

Większość agencji ma w swojej ofercie dwa pakiety wspinaczkę na Huaynę Potosi, 2 lub 3-dniowy. ten dłuższy obejmuje tzw. dzień aklimatyzacji i szkolenie mające na celu obeznać przyszłego zdobywcę Huayny ze sprzętem typu czekan i raki. Mimy, jako, że po pobycie w Sajamie były już całkiem nieźle zaaklimatyzowane, wybrały opcję 2-dniową, czyli dnia pierwszego, wejście do schroniska - bazy, a dnia drugiego, atak szczytowy.

Widok ze schroniska, 5150 m.n.p.m.
Widok ze schroniska

Trafił się Mimom całkiem sympatyczny przewodnik o imieniu Eloi, który zaraz po dość łatwym podejściu do schroniska, zrobił Mimom krótkie szkolenie z zakresu używania sprzętu i bezpieczeństwa. Turlały się Mimy jak szalone po śnieżnolodowych zboczach ćwicząc upadki i asekurację. Tego wieczora Mimy i pozostali turyści w bazie (było ich chyba ze dwadzieścia) położyli się spać bardzo wcześnie, tuż po zmroku (czyli przed 18:00) i próbowali zasnąć. Próbowali, bo na pięciu tysiącach śpi się niezbyt dobrze, a niektórzy w ogóle spać nie mogą.

Pobudka nastąpiła zaraz po północy, godzina na przygotowanie się i potem mozolna, 5-godzinna wspinaczka na szczyt. Eloi uznał, już dnia poprzedniego, że mamy dość dobrą kondycję i możemy wyjść z bazy trochę później. Niestety nie wszystkim to się w ogóle udało. Niektórzy nie zdołali opuścić schroniska. Już na pięciu tysiącach dopadła ich choroba wysokościowa i trzeba przyznać, nie wyglądali najlepiej. Mimy wręcz przeciwne, pełne energii były, może tylko trochę niewyspane. Tak to w środku nocy, zaczęły wejście.

Już po godzinie okazało się, że jeden z Mimów ma kłopoty z oddychaniem i tempo wspinaczki stało się wolniejsze. Przez kolejne godziny, problem z chwytaniem powietrza u jednego z Mimów wcale nie znikał, wręcz się nasilał i kilka razy Mimy zatrzymywały się z myślą, że czas już schodzić by nie ryzykować zdrowia jednego z nich. Eloi, ze swej strony, na nic nie naciskał. Miała to być zdroworozsądkowa decyzja ich samych. Ale, że dychającemu Mimowi ambicji nie brakuje i bardzo chciał tę górę zdobyć, człapał powolutku, krok za krokiem, do przodu. Natomiast drugi Mim trzymał się całkiem nieźle, choć cały ten trud, jakiemu był poddawany, nasuwał mu nieustannie na myśl pytanie: "I co ja robię tu?"

Zaraz po świcie, nie jako pierwsi, ale też nie jako ostatni, Mimy zdobyły Huaynę Potosi.

Droga na szczyt, a na niej kolejni śmiałkowie 
Podniebny spektakl słoneczno-lodowcowy
Kolejni mozolnicy na morzu bieli
Mimy z osprzętem szukają na szczycie kopalni. W tle mozolnicy. Jak widać płasko nie mają
Cień Huayny Potosi niczym strzałka wskazująca widoczne w oddali  Jezioro Titicaca
Mimowy przewodnik Eloi - w oddali Cordilliera Real, a w niej Pequena Alpamayo

Piękne widoki i satysfakcja z wyczynu, wynagrodziły wszelkie niedogodności. Nieustająca radość zagościła w ich sercu. Pozostała tylko droga powrotna. Wydawało się, że będzie łatwo, bo z górki. No aż tak łatwo to nie było. Mim z problemami oddechowymi nadal ledwo dychał, przez co przystawał raz po raz. Drugiego też powoli dopadało zmęczenie i dwa razy upadł potykając się o swoje własne raki (ci, co znają Mima wiedzą, że jest w stanie potknąć się o samo powietrze). Zwłaszcza ostatnia godzina zejścia do bazy, już w pełnym słońcu, okazała się dla tego Mima trudna i zawlókł się do niej, już całkiem wycieńczony, myśląc tylko o wyłożeniu się na wyrku, bezruchu i odpoczynku.

Huayna z innej perspektywy, perspektywy zejścia
Mim na linie, czyli elementy wspinaczki wysokogórskiej - iceclimbing. Bardzo fajne:)
Mim na lodowcu
Huayna z  jeszcze innej perspektywy
Eloi - chwila odpoczynku na Campo Argentino
Widok z Campo Argentino - w oddali Illimani (6438 m.n.p.m.)
Coraz bliżej schroniska

No cóż, w schronisku Mimy miały tylko marną godzinę, na odetchnięcie, chlipnięcie zupy i spakowanie manatków. Przewodnicy bardzo pilnują, żeby turyści nie zostawali długo w schronisku na pięciu tysiącach, żeby nie zasypiali tam i przebywali jak najkrócej na wysokościach. Inaczej kończy się to co najmniej bólem głowy. Trzeba było jeszcze zejść dwie godziny piechotą w dół, potem pół godziny jazdy samochodem i Mimy znalazły się w La Paz. Tam zmęczone, ale szczęśliwe z osiągnięcia, przespały całe popołudnie. Z perspektywy miasta ich wyczyn wydał im się nagle taki nierealny. Jakby powrót do innej rzeczywistości zamienił wydarzenia z poprzedniej nocy i poranka w coś jakby sen.

Podsumowując. Mimy teraz swoje limity znają. Jeden z nich pewnie już na taką wysokość się nie wybierze. Już wie, że to prawdopodobnie lata palenia wykluczyły go ze zdobywania niebios tą drogą. Drugi Mim zaspokoił całkowicie swoją ciekawość i ambicję, póki co nie ma chrapki na żaden siedmio- czy ośmiotysięcznik. Na szczęścicie istnieje tak dużo niższych gór, z mniejszą ilością turystów i na dodatek piękniejszych. Mimy na pewno w wysokie Andy jeszcze wrócą, może następnym celem będzie Pequeño Alpamayo?
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.