niedziela, 1 października 2017

Hay que saludar todos!!!

Gwatemala przywitała Mimy nieznośnym gorącem. Już w Meksyku w okolicach Selvy Lacandona rosnąca temperatura powietrza dawała im się we znaki. Jednak to w gwatemalskim Peten Mimy zostały dosłownie przytłoczone przez pierwsze fale upałów, zwiastun najgorętszej epoki w tym regionie.

Tukan - mieszkaniec Parku Narodowego Tikal

Mimy nie czekały, aż same rozpłyną się z ciepła, szybciutko zwiedziły słynną Isle de Flores i już następnego dnia, minut kilka przed godzina 6:00, przekroczyły wejście do ruin majańskiego miasta Tikal. Czemu aż tak wcześnie? - zapytają niektórzy, znający jednego z Mimów, tego śpiocha... Ano, po pierwsze, aby uniknąć upału podczas plątania się po dżungli, którą otoczone są ruiny. Po drugie, by uniknąć innej fali... turystów. Mimy sprytnie ulokowały się na noc na pobliskim Tikalowi kempingu i miały blisko do ruin. Większość ludzi odwiedza ruiny wyruszając rano z Flores, które leży kilkadziesiąt kilometrów od parku archeologicznego i tym samym przyjeżdżają tam później.

Tikal było jednym z największych i najważniejszych miast na południowych, nizinnych terenach występowania Majów. Mimy powoli i skrzętnie zaglądały w każdy dostępny zakamarek ruin i mimo, że spędziły osiem godzin na zwiedzaniu, to nie zdołały zobaczyć wszystkiego. A biegać im się nie chciało. Zresztą im wolniej, tym lepiej, bo wtedy można podziwiać niezapomnianą faunę i florę Parku aktualnie stanowiącą tło i nieodłączną część Tikalu. Jest to niewątpliwie czarujące i warte odwiedzenia oraz wydanych na bilet pieniędzy miejsce.

W międzyczasie Mimy dostały propozycję spędzenia nocy na czubku piramidy. Zaproponował im to jeden ze strażników Tikalu, jakkolwiek nie było to zbyt legalne:) Mimy nie bez wahania odmówiły. Nocleg na szczycie piramidy miałby sens dzień wcześniej. Tego dnia kończyły im się bowiem zapasy jedzenia, a sklep był daleko. Poza tym podejrzewały, że za tę przyjemność trzeba by strażnikowi słono zapłacić.

Świątynia Księżyca na Wielkim Placu
Mim - nowy obywatel Tikal
Wielki Plac

Tak więc w pierwszych godzinach popołudniowych Mimy już dość zmęczone poczłapały do wyjścia parku archeologicznego. Złożyły namiot, spakowały manele i... doszły do wniosku, że spróbują szczęścia łapiąc stopa na wyjeździe z pustawych parkingów. Ruch był znikomy. Większość turystów przyjechała autobusami, w ramach zorganizowanych wycieczek z Flores. Nic to... Mimy czekały... Daleko nie chciały jechać, bo do El Remate nad jeziorem Peten Itza, czyli gdzieś w połowie drogi do Flores. Jakoś jednak okazji nie było...

Po godzinie obserwowania baraszkujących wśród gałęzi drzew wyjców... Tak! Pierwszy stop w Gwatemali! Mimy zostały uratowane od dalszego czekania przez dwóch wesołków, którzy okazali się być przewodnikami po Parku Narodowym Tikal i na dodatek jeden z nich był z wykształcenia archeologiem, a drugi antropologiem (według tego, co mówili). Archeolog powiedział Mimom, że widział ich kilka razy pośród ruin Tikalu i spodobało mu się ich radosne wałęsanie i dociekliwe zwiedzanie. Próbował nawet kilka razy Mimy pozdrowić, ale Mimy tych pozdrowień nie odwzajemniły (oczywiście, z gapiostwa, a nie, że są źle wychowane). A szkoda, bo miał ochotę zaoferować swoje usługi zupełnie za darmo i z czystej sympatii. I tu dodał:

- Słuchajcie! Hay que saludar todos!*, bo nigdy nie wiesz, kto cie z biedy wyciągnie. Tak w Gwatemali jest! Hay que saludar todos! Tutejsi ludzie wycierpieli** dużo i wiedzą, że trzeba sobie pomagać. Pozdrowić nieznajomego nigdy nie zaszkodzi, a możecie zyskać przyjaciela!
* Trzeba pozdrawiać wszystkich! - czyt. aj ke saludar todos
** Chodzi o ponad trzydziestoletnią wojnę domową, której jednym z efektów było również prześladowanie indigenos - zdecydowaną większość w kraju
Świątynia Jaguara
Tikal
Tikal

W El Remate Mimy grzecznie pożegnały się i wzięły sobie do serca nowo zdobyte rady, pozdrawiając prawie każdego napotkanego el rematczyka. Miejscowość ta, a raczej wioseczka, leży na brzegu jeziora i nie jest duża, zatem w krótkim czasie Mimy pozdrowiły sporą część mieszkańców, którzy z miłym uśmiechem odpowiadali na ich przywitania. Niektórzy nawet zamienili z nimi kilka zdań z ciekawością zadając pytania dotyczące Mimów i ich pochodzenia. Mimy odkryły, że ich Hola! lub Buenos Dias! skutecznie rozpromieniuje twarze napotkanych Gwatemalczyków:)

Mimo że El Remate jest całkiem przyjaznym miejscem, Mimy zostały tam tylko jeden pełny dzień. Chciałyby więcej, ale by komfortowo spędzać tam czas, trzeba by było non stop siedzieć w jeziorze. To jednak było trudne do wykonania. Zapadła decyzja: Jechać w góry, szukać ochłody!

Okazało się, ze autostop w Gwatemali działa znakomicie. Ani razu, poza wyjazdem z Tikalu, Mimy długo nie czekały... maksymalnie mooożeee jakieś 20 minut. Guatemaltecos są na prawdę mili i pomocni. Jak zapytasz - pomogą. Pomachasz na stopa - zabiorą i zawiozą w takie miejsce, by jak najbardziej ułatwić ci podróż i orientację.

W drodze z El Remate na druga stronę Gwatemali Mimy spotkały cudowną parę w średnim wieku: Flory i Ramiro. Od słowa do słowa doszło, że mają córkę studiującą w Australii, której graduacja odbędzie się w lipcu w Polsce (do końca nie wiemy, dlaczego akurat tam) i że się wtedy do mimowej ojczyzny wybierają. Byli wniebowzięci, kiedy okazało, że wiozą parę Polaków. Od razu mogli zweryfikować wiele informacji o Polsce i dowiedzieli się o niej nieprzewodnikowych rzeczy.

W trakcie podroży okazało się, że Flory ma urodziny, a jej prezentem urodzinowym była wycieczka z Sayaxche do Creater Azul (Błękitny krater), czyli jakieś półtorej godziny motorówką po rzece w jedną stronę. W zakontraktowanej łodzi było jeszcze miejsce, więc Flory i Ramiro zaproponowali Mimom udział w eskapadzie, oczywiście, jeśli im się nie spieszy...

- Nic nie płacicie! Zapraszamy! - powiedzieli.

Mimy popatrzyły po sobie i długo nie myśląc, kiwnęły głowami: Tak! Taka szansa rzadko się zdarza. Prywatna łódź z przewodnikiem płynąca w odległe, zagubione w dżungli magiczne miejsce, gdzie w cudny sposób rodzi się rzeka. Do tego z propozycją, że na noc trafią Mimy do miejsca, gdzie spokojnie będą mogły się wyspać. W takim momencie długo nie trzeba się zastanawiać!

Wyjec napotkany w drodze do Crater Azul

Crater Azul to w istocie krater błękitnej i krystalicznej wody, która wypływa spod ziemi, dając początek jednemu z dopływów rzeki La Pasion, który jest tak nieskazitelnie czysty, że nawet pod wodą kwitną tam lilie! Przynajmniej Mimy widziały je wszędzie, wzdłuż całego dopływu, liczne nenufarowe pęki z otwartymi kwiatami pod wodą! W drodze powrotnej można było płynąć z prądem za łódką i przez gogle podziwiać to niesamowite zjawisko.

W Coban Mimy rozstały się z sympatyczną parą Gwatemalczyków, ale nie na zawsze... bo podczas pobytu w Gwatemali spotkały się z nimi jeszcze dwa razy. Raz nad jeziorem Atitlan w domku letniskowym nowych znajomych, gdzie podjęto Mimy ucztą, podczas której pałaszowały różne specjały meksykańsko-gwatemalskie, m.in kaktus nopal (Flory z pochodzenia jest Meksykanka). Kolejny raz - w Antigua Guatemala. Tym razem przypadkowo, podczas piątkowych procesji Wielkiego Tygodnia. Tak to splatał los drogi Mimów oraz Flory i Ramiro - aktualnie kolejnych mimowych przyjaciół na półkuli zachodniej. Wspólne obcowanie zaowocowało tym, że Gwatemalczycy zdecydowali się poświęcić więcej czasu na zwiedzane Polski.

W drodze do Crater Azul
Lilie były po prostu wszędzie

Zaskakującym spotkaniom nie było dość. Jadąc stopem z Coban do Guatemala City, zboczyły Mimy niespodziewanie do małej mieściny - Tamahu. A to dzięki francuskiemu księdzu, który podwożąc Mimy zaproponował gościnę na swojej parafii. Była to okazja do poznania lokalnego życia w przeciętnym miasteczku otoczonym aldeami (osadami). A poza tym łóżko, prysznic, łazienka i miejsce do gotowania - wszystko co Mimom trzeba.

Ksiądz Philippe jest proboszczem i zarazem jedynym księdzem w Tamahu. Porzucił działalność stricte misyjną, jako misjonarz świecki (to mimowa konkluzja z toczonych rozmów), ponieważ co rok lub dwa lata był przenoszony z miejsca na miejsce i nie mógł do końca zintegrować się z lokalna ludnością i tym samym skutecznie nieść pomoc potrzebującym. Przyjął święcenia od biskupa w Gwatemali i przejął parafię w Tamahu. Nie należy do żadnej kongregacji, więc prawie nie ma finansowania ze strony instytucji Kościoła. Jest pozostawiony sam sobie. Sam dba o dochody parafii, sam ją prowadzi, sam szuka najbardziej potrzebujących w regionie i sam niesie im pomoc. Zmaga się z niedożywieniem dzieci oraz z nędzą, czy często - ignorancją ich rodziców. Sam również walczy z zepsutą przez inne misje rozleniwioną mentalnością indigenas, którzy nastawieni są tylko i wyłącznie na branie i myślą, że jak ktoś jest biały, to na pewno im coś da. Poza tym ma dużą konkurencję, ponieważ w miejscowości i w okolicy (podobnie jak w całej Gwatemali), aż się roi od sekciarskich kościołów o dziwacznych nazwach, niby to ewangelickich. Jego parafia jest mała i biedna, a jedyna pomoc jaką tutaj ma Ksiądz Philippe, jest wsparcie zaprzyjaźnionej rodziny z tego miasteczka.

Philippe jest człowiekiem przepracowanym, jednak nie wydaje się by był w stanie porzucić to, co robi. Trzeba powiedzieć, że jest odpowiednią osobą na tym miejscu, która cechuje się determinacją, zrozumieniem i cierpliwością. Co ciekawe, mówi trochę po polsku:-) Spędził dziewięć miesięcy w Bieszczadach. Ten Francuz jest naprawdę niesamowitą osobą, która przywraca wiarę w pożyteczność instytucji kościoła w takich miejscach jak Tamahu. Chapeau bas!

Skromna parafia katolicka w Tamahu
Mim pichci w kuchni parafialnej

Samo Tamahu leży w wąskiej kotlinie, otoczonej strzelistymi górami, na których znajdują się wspomniane aldee (osady). Na stromych zboczach widać również pole uprawne. Nadziwić się nie mogliśmy, w jaki sposób miejscowi mogą tam pracować. Po okolicznych aldeach i górach zrobiliśmy sobie kilkugodzinny spacer. Piękne widoki, rodzajowe scenki i pogawędki z miłymi indigenas, wracającymi ze swoich trudno dostępnych upraw kukurydzy, były to niepowtarzalne doznania, doświadczenia i spotkania, którymi Mimy wdzięcznie się syciły.

Krótki pobyt Mimow w Tamahu był prawdopodobnie miły również dla Philippe, który chętnie dyskutował na przeróżne tematy podczas długich śniadań na werandzie. Zaskakującym było słuchać wspomnienia proboszcza z zimowych miesięcy spędzonych w Bieszczadach, które snute były w realiach przeciętnego, ślimaczo posuwającego się życia regionu Alta Verapaz w Gwatemali.

Bieda - domy w okolicy Tamahu
Mim schodzi do Tamahu

Hay que saludar todos! - to motto prowadziło Mimy przez Gwatemalę i dzięki niemu poznały one kolejnych miłych ludzi, których spotkały przy straganie z ulicznym jedzeniem na placu kościoła Merced w centrum Antigua. Mimowe pozdrowienie sprawiło, że przypadkowi ludzie (ojciec z córką) zaprosili je na degustację papusas (salwadorskich placków kukurydzianych z nadzieniem serowym i przeróżnymi dodatkami do wyboru). Podczas zajadania się specjałami rozmowa z nowymi znajomymi doprowadziła do tego, że Mimy zostały zaproszone do ich domu w Quetzaltenango. To miasto było w ich planach. Półgodzinna rozmowa, otwartość i ciekawość Gwatemalczyków i już zapraszają cię do siebie, by dzielić się tym, co mają. Niesamowite doświadczenie! Niestety pogoda pokrzyżowała Mimom plany i koniec końców nie pojechały do Quetzaltenango, jednakże cały czas mają kontakt z niedoszłymi gospodarzami, którzy nieustannie podtrzymują swoje zaproszenie.
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.