Siedzimy pod sklepem i sączymy coca-colę. Jest jeszcze wcześnie, chociaż już ciemno. W drodze powrotnej do naszego namiotu, położonego nieco na uboczu wsi Naha, postanowiliśmy integrować się z tutejszą ludnością. Najlepiej się integrować pijąc właśnie colę, ponieważ w Meksyku dzień bez tego napoju, to dzień stracony. Wypijają tu tego hektolitry.
|
Rdzenny mieszkaniec Selvy Lacandona |
Ale pod sklepem pustki... Może dlatego, że w wiosce naliczyliśmy około dziesięciu sklepików i potencjalni rozmówcy się po nich rozproszyli? Zastanawiamy się, jak sklepikarzom przy takiej konkurencji i tak niewielkiej ilości mieszkańców idą interesy? Wszystkie sklepy są małe, słabo zaopatrzone i mają podobny asortyment. A może to indiańskie kobiety, w ramach rządowego programu aktywizacji płci pięknej, wpadły na podobny pomysł drobnego handlowania?
W końcu ktoś się pojawia. To lokalny nauczyciel. Kupuje coca-colę i nas zagaduje. To właśnie on niespełna dwie godziny wcześniej przez jakiś kwadrans jeździł samochodem po wsi i wołał przez megafon, że następnego dnia odbędą się szkolne zajęcia. Pytamy, po co tak nawoływał, w końcu nazajutrz jest poniedziałek, początek tygodnia, normalne zatem, że dzieci idą do szkoły? On na to odparł, że mieszkańcy się przyzwyczaili do jego cotygodniowego komunikatu i gdyby tego nie zrobił, to pewnie dzieci by na lekcje nie przyszły. A zatem woła tak co tydzień, kiedy wraca z weekendu w Palenque, gdzie normalnie mieszka. Edukacja to problem w regionie. Niby dostępna, ale poziom pozostawia wiele do życzenia i zazwyczaj kończy się na poziomie podstawowym. Szkoła średnia daleko, a dzieci przecież muszą pomagać w utrzymaniu rodziny...
|
Okolice Laguny Miramar |
|
Laguna Miramar |
|
Mim wiosłuje przez Lagunę Miramar |
Do rozmowy przyłącza się głuchoniemy chłopak. Nie zna migowego, ale gestami próbuje nam coś opisać. Młodziutka sklepikarka i nauczyciel tłumaczą nam, że był on świadkiem pewnego wypadku. Niespełna dwa tygodnie wcześniej łowił ryby nad brzegiem laguny i zobaczył, jak pijany nastolatek wypadł z łodzi do wody na środku zbiornika. Niepełnosprawny chłopak pobiegł szybko do wsi, by sprowadzić pomoc. Niestety było już na nią za późno, topielca nie udało się odnaleźć. Wieś ustanowiła straż na lagunie, która przez cztery dni pilnowała, aby żaden krokodyl nie zbliżył się do miejsca tragedii. Byłoby niebezpieczne dla mieszkańców gdyby jaszczur posmakował ludzkiego mięsa. Po czterech dniach ciało wypłynęło i można było zorganizować pogrzeb. Wieś odetchnęła. Życie toczy się dalej.
Pijaństwo to problem wśród młodych w Chiapas. W Selvie Lacandona istnieją jeszcze społeczności, w których picie alkoholu jest piętnowane, ale jest ich coraz mniej. Młodzież pije na umór, zwłaszcza chłopcy. Byliśmy świadkami tego, jak trójka
chiapatecos upijała się w busie, którym jechaliśmy. Byli hałaśliwi, ubliżali kierowcy, śmierdzieli tanią wódą. Ten, który jechał najdalej, nie był w stanie wyjść z samochodu o własnych siłach, a kierowca bezskutecznie domagał się od niego zapłaty za przejazd. Młodzieniec był totalnie nieprzytomny. Praktycznie w każdym transporcie, w jakim znaleźliśmy się w Chiapas spożywano alkohol. Trudno powiedzieć, jak oni pod wpływem procentów wytrzymywali wyboje szutrowej drogi i te wszystkie zakręty.
Zaskoczyło nas tylko, że problem ten dotyczy również samych indian zamieszkujących wspomnianą społeczność Naha.
Lacandones, tak bowiem nazywa się lud rdzennych mieszkańców Selvy Lacandona, znacząco różnią się bowiem od swoich krewniaków z innych części Meksyku i spodziewać można by się było po nich innego zachowania.
Lacandones do lat 60-tych XX wieku żyli we względnej izolacji i wykształcili kulturę odpowiednią dla mieszkańców niedostępnego lasu. Ich wierzenia i sposób bycia do niedawna zupełnie nie przypominały tych znanych nam z Półwyspu Yucatan czy okolic San Cristobal de las Casas (swoją drogą tam znajduje się muzeum Na Bolom im poświęcone). Do tej pory wielu z nich ubiera się w tradycyjne białe tuniki, a wśród mężczyzn można zobaczyć takich, którzy noszą długie włosy. Nie zostało wielu
lacandones. Od 50 lat selva, w której zwykli żyć, jest brutalnie eksploatowana przez kolonizatorów - Majów, którzy zeszli z gór w poszukiwaniu ziemi do upraw i wypasania bydła. Las zaczął kurczyć się w ekspresowym tempie. Indianie
lacandones skupili się w kilku społecznościach: Naha, Metzabok, Bethel i Lacanja-Chansanyab i próbują nauczyć się żyć w nowych warunkach. Bronią jednak swoich świętych miejsc przed eksploatacją, selvy przed wycinką, języka przed zapomnieniem. I zaczęli żyć z turystów.
|
Laguna Metzabok |
|
Tradycyjne lakandońskie czółno wyżłobione z drzewa |
|
Rysunki naskalne w Metzabok |
|
Miejsce kultu, Metzabok |
My odwiedziliśmy dość ekoturystyczne Naha i położone bardziej na uboczu Metzabok. Tam jeden z przypadkowych mieszkańców i jego syn zabrali nas w podróż poprzez historię i czas. Zostaliśmy otoczeni przez wody laguny i selvę samą w sobie. Podczas tej wyprawy nastąpiła prawdziwa wymiana kulturowa, bo nasz przewodnik był ponadprzeciętnie zainteresowany nami, naszym krajem, a ze swej strony chciał się dzielić tym, co wie o swojej kulturze. Niestety, nie wiedział on zbyt wiele. Z jego słów wynika, że tradycja
lacandones powoli umiera. On sam przyznał, że gdy zniknie pokolenie jego dziadków, zanikną również zwyczaje. Ani on, ani jego syn nie nosili długich włosów, ani charakterystycznych tunik... Jeden ze względów praktycznych, ten drugi ze wstydu i w odpowiedzi na rasizm. Trudno być we współczesnym świecie popkultury nastolatkiem w białej tunice, z rozwianym włosem siedzącym w wydrążonym z pnia czółnie.