wtorek, 9 grudnia 2014

Rozgrzewka

Santiago jest okropne. Jest brzydkie, bo jeśli istniała tu jakaś, choćby dwuwiekowa architektura, została zniszczona przez trzęsienia ziemi, dość często Chile nawiedzające. To miasto brudne, halaśliwie, powietrze w nim smogowate. Poza tym, w całej aglomeracji żyje prawie połowa populacji kraju, czyli jakieś siedem milionów ludzi, jest więc tłoczno. W listopadzie było już niemożebnie gorąco, a to dopiero środek wiosny.

Jedyne co nam się w Santiago podobało, to zieleń na ulicach, kwitnące o tej porze roku drzewa…, no i graffiti, dużo graffiti w stylu odmiennym, naszym zdaniem, niż ten europejski. Dużo w tej sztuce ulicznej odwołań do mistyki różnorakiej, ale i do tradycji rdzennych.

Graffiti na zdjęciu może niereprezentacyjne, ale koncept nam się spodobał… no i to jedyne zdjęcie graffiti, jakie zrobiliśmy, jedyne zdjęcie z Santiago.


W stolicy Chile spróbowaliśmy po raz pierwszy słynną empanadę de pino, takiego mięsno-cebulowego pasztecika z jajkiem i oliwką w środku, którym nawet można się najeść. Wypiliśmy zimne mote con huesillos, czyli rodzaj kompotu z ziarnami pszenicy. Mote jest masakrycznie słodkie, ale orzeźwiajace i sycące jednocześnie. Upewniliśmy się także, że jest ogólnie drożej niż w Polsce, a żywność wydaje się nawet droższa niż we Francji. Jej jakość jest raczej wątpliwa. Na szczęście chilijska pensja minimalna jest ciut wyższa niż w Polsce, więc Chilijczycy jakoś przeżywają i nie wyglądają na wychudzonych… Choć to ostatnie wynika pewnie z ich miłości do cukru w napojach:).

Jako że Santiago, jak już wyżej zostało wspomniane, nas nie zachwyciło, ruszyliśmy dalej już po dwóch dniach, które były nam potrzebne by odsapnąć trochę po podróży, przyzwyczaić się do upału i wyrobić sobie negatywną opinię na temat miasta.

Z Santiago ruszyliśmy autostopem na południe - swoją droga autostop w Chile, póki co, wydaje się zadziwiająco łatwy. Jeden kierowca poradził nam, żeby spędzić nieco czasu na Kordylierze nieopodal Curico, więc spędziliśmy… I było warto, nie tylko czasu, ale i pieniędzy, które trzeba zapłacić, aby dostać się do parku. Niestety parki w Chile są płatne, a obcokrajowcy płacą podwójnie. My, jak dotąd, zawsze dostawaliśmy zniżkę;). Nasz pierwszy raz w Andach:-)


Mini schronisko pod Comillo del Diablo w Parque Ingle
Copyright 2014-2020 by mal_chiste. All rights reserved.