Autostop na Chiloe był szybki. Drugi samochód i złapaliśmy nowozelandzką parę farmerów, którzy właśnie byli w trakcie osiedlania się na… Chiloe. Wraz ze zbliżaniem się do Wyspy Magicznej (jak się ją również nazywa) coraz więcej chmur zaczęło się gromadzić nad naszymi głowami, a gdy wjechaliśmy na przeprawę promową, to zaczęło padać. Brrrr… Tak nas przywitało Chiloe. Nasi farmerzy cieszyli się z tego faktu, bo mieli już bardzo mało wody na farmie. My natomiast radośni nie byliśmy… ale zawsze jakoś jest, więc tym razem okazało się, że nasi nowi znajomi zaprosili nas do siebie i zaoferowali ciepły i suchy kąt. Dla nich był to ważny dzień, ponieważ wracali z zakupu krów, czyli kwintesencji ich farmy. Za nami jechała wielka ciężarówa z dwoma przyczepami i z pogłowiem w ilości 40 sztuk. Kiedy zatem dojechaliśmy na miejsce, to czekaliśmy na transport, a kiedy dotarł, pomogliśmy troszeczkę w zagonieniu krów do zagrody. Mieliśmy swój drobny wkład w rozpoczęcie funkcjonowania mleko-farmy:)
Następnie osiedliliśmy się w Dalcahue w bardzo miłym hostelu z widokiem na morze. Hostel jest na tyle fajny, z taką rodzinną atmosferą, a pogoda niczym w Irlandii (Chiloe też jest zieloną wyspą znaną z tego, że pada), że od kilku dni nie chce nam się jakoś wrócić do namiotu. Rozważamy nawet spędzić tu święta. Alternatywą jest Park Narodowy nieopodal Cucao, ale wszystko zależy od pogody. Na razie zwiedzamy okolice m.in. Quemchi, Achao, Castro – jest tu całkiem uroczo i objadamy się owocami morza, zwłaszcza łososiem, którego się tutaj hoduje.
|
Odpływ w Dalcahue |
|
San Juan |
|
San Juan |
|
San Juan i więcej owieczek |
|
Hazard Zone w Quemchi |
Akurat architektura na Chiloe nam się podoba. Wyspa słynie z drewnianych kościołów i specyficznie wykończonych ścian. Są jak łuski ryb, tyle ze drewniane.
|
Kościół w Quimchao budowany w kształcie odwróconej łodzi |
|
Kościół w Castro |
|
Palafitos – tradycyjne domy na palach |
|
Palafitos w Castro |