Jakoś kraina wulkanów tak nas wciągnęła, że długo nie mogliśmy ruszyć dalej. Pohasaliśmy sobie po Parku Huerquehue nieopodal Puconu, troszku skomercjalizowanym, pełnym uroczych jeziorek, po czym ponownie popluskaliśmy się w gorących termach.
Park Huerquehue
|
Park Huerquehue |
Jezioro Caburga, całkiem miłe do kąpania |
Jezioro Caburga przed burzą, która na szczęście nas omínęła |
Termy były wyjątkowo przyjemne, bo składające się z naturalnych basenów, a do tego nasz namiot stał jakieś 10 metrów od jednego z nich i kiedy zrobiło się chłodno grzaliśmy nasze ciałka w parującej wodzie aż do północy.
Mim w gorącej wodzie kąpany |
Z okolic Villarrici ruszyliśmy wreszcie w kierunku Chiloe przez Panguipulli… Czemu przez Panguipulli? Ponieważ spotkaliśmy raz na stopa sympatyczną panią, która nam powiedziała, że jakbyśmy jechali przez tę miejscowość, to żebyśmy się koniecznie do niej odezwali. I tak też uczyniliśmy. Zaprosiła nas do siebie i stwierdziła, że możemy u niej być ile chcemy :) Nadal więc byliśmy wśród wulkanów, tylko trochę w innym miejscu regionu. Trzeba przyznać, że okolice Panguipulli piękne. Jezioro, o tej samej nazwie, też ślicznie usytuowane.
Jezioro Panguipulli
|
Dzięki gościnie u Pauliny, mogliśmy zobaczyć trochę parku Huilo-Huilo (bardzo dużo mają tu nazw powtarzanych, ale nie zauważyliśmy, by Chilijczycy jakoś specjalnie się jąkali… w rzeczywistości jest to spuścizna języka Mapuche - mapudungun) i przepłynęliśmy się barką z Puerto Fuy do Pirehueico wśród “pura naturaleza” i z powrotem.
Puerto Pirehueico |
Chcieliśmy tam zostać do późnego wieczora, ale okazało się, że nie ma żadnego lokalnego transportu, więc rychło zaczęliśmy łapać stopa. Droga powrotna trafiła nam się na pace pick-up´a. Jest to tutaj całkiem popularny sposób na przewożenie autostopowiczów. Bolały nas trochę pośladki, trochę nas ukurzyło na szutrowych drogach, ale za to mieliśmy znakomitą miejscówkę, by robić zdjęcia.