Nasza dalsza droga na północ wiodła blisko Kordyliery drogami o numerach 89, 7, 149. Wiedzieliśmy, że na nich ruch będzie niewielki, ale nie chcieliśmy jechać przez Mendozę, duże miasto. A poza tym, im bliżej Kordyliery, tym piękniej...
Na tej trasie przewidzielismy jeden przystanek. W okolicach Potrorillo chcieliśmy się dostać do doliny Vallecitos (czesci Cordon de Plata), która jest świetnym miejscem wypadowym w góry i wielu wspinaczy się pląta tu, by zaaklimatyzować się przed wejściem na Aconcaguę - najwyższy szczyt Andów.
Po nocy a la carretera austral, spędzonej jeszcze dość nisko, udało nam się stopem dojechać do centrum narciarskiego Vallecitos, do którego wiedzie serpentyniasta droga. Znaleźliśmy się na 2900 m n.p.m. Wypytaliśmy się tutaj o to, o co się tylko dało i kogo tylko się dało. Zdobyliśmy jakieś szczątkowe informacje, mapy jednak nie. Znów szykowało się trekkingowanie na czuja. Przed nami były trzy bazy noclegowe - tzn. względnie płaskie miejsca z dostępem do lodowcowego strumienia. Pierwsza mieściła się na 3200 m n.p.m., kolejna na 3600 m n.p.m., a ostatnia w okolicach 4200 m n.p.m. Zdecydowaliśmy się na biwak na pośredniej wysokości - miejsce zwało się Piedra Grande. Rozbiliśmy tam nasz domek i stwierdziliśmy, że popołudniem leniuchujemy i odpoczywamy, tym bardziej, że jeden z Mimów przeziębił się i nie był w pełni formy. Co by nie było i tak nie mogliśmy iść wyżej - trzeba było się przyzwyczaić do wysokości. Mieliśmy wielki apetyt na Cerro Vallecitos (ok. 5500 m n.p.m.), jednak choroba jednego z Mimów spowodowała, że trzeba było przewidzieć plan awaryjny na dzień następny. W przypadku braku poprawy mieliśmy próbować zdobywać najbliższy szczyt - Pico Franke (ok. 4900 m n.p.m.).
Na tej trasie przewidzielismy jeden przystanek. W okolicach Potrorillo chcieliśmy się dostać do doliny Vallecitos (czesci Cordon de Plata), która jest świetnym miejscem wypadowym w góry i wielu wspinaczy się pląta tu, by zaaklimatyzować się przed wejściem na Aconcaguę - najwyższy szczyt Andów.
Po nocy a la carretera austral, spędzonej jeszcze dość nisko, udało nam się stopem dojechać do centrum narciarskiego Vallecitos, do którego wiedzie serpentyniasta droga. Znaleźliśmy się na 2900 m n.p.m. Wypytaliśmy się tutaj o to, o co się tylko dało i kogo tylko się dało. Zdobyliśmy jakieś szczątkowe informacje, mapy jednak nie. Znów szykowało się trekkingowanie na czuja. Przed nami były trzy bazy noclegowe - tzn. względnie płaskie miejsca z dostępem do lodowcowego strumienia. Pierwsza mieściła się na 3200 m n.p.m., kolejna na 3600 m n.p.m., a ostatnia w okolicach 4200 m n.p.m. Zdecydowaliśmy się na biwak na pośredniej wysokości - miejsce zwało się Piedra Grande. Rozbiliśmy tam nasz domek i stwierdziliśmy, że popołudniem leniuchujemy i odpoczywamy, tym bardziej, że jeden z Mimów przeziębił się i nie był w pełni formy. Co by nie było i tak nie mogliśmy iść wyżej - trzeba było się przyzwyczaić do wysokości. Mieliśmy wielki apetyt na Cerro Vallecitos (ok. 5500 m n.p.m.), jednak choroba jednego z Mimów spowodowała, że trzeba było przewidzieć plan awaryjny na dzień następny. W przypadku braku poprawy mieliśmy próbować zdobywać najbliższy szczyt - Pico Franke (ok. 4900 m n.p.m.).
Cerro Vallecitos o poranku. Widok z biwaku Piedra Grande. |
Cerro Vallecitos z trochę innego punktu widzenia |
Niestety rankiem okazało się, że jeden z Mimów jest nadal chorawy, czyli za słabowity na wyczyny godne Ostrowskiego. Zatem wdrożyliśmy plan awaryjny.
Z naszej bazy wiódł nieoficjalny skrót na szlak prowadzący na Pico Franke. Przecięcie tego szlaku polegało na wspięciu się stromym, kamienistym zboczem na grań, prowadzącą na szczyt. Na krótkim odcinku trzeba było wspiąć się na jakieś dziewięćset metrów. Do naszej ekipy dołączyła czarniawa sunia wielkości labradora, jak się później okazało - weteran górski i tak w trójkę rozpoczęliśmy wejście.
Z początku wydawało się, że zadanie będzie łatwe, jednak zbocze okazało się bardzo strome, a leżące na nim kamienie sypkie. Rosnąca wysokość też nie była sprzymierzeńcem. Mozolnie pokonywaliśmy kolejne metry w górę, tzn. Mimy, bo nasza nowa towarzyszka radziła sobie lepiej, jako ta trochę lżejsza i czterołapiasta. Próbowaliśmy wchodzić na około, po skałach, by omijać grząskie kamienie, jednak jedynie dodawaliśmy sobie pracy, gdyż momentami dochodziły elementy wspinaczki. Tak czy siak wracaliśmy na niestabilne podłoże. Dobrze, że mieliśmy parę kijków trekkingowych. Rozdzieliliśmy je między siebie, znaczy miedzy dwa Mimy... były ogromną pomocą.
Po ponad dwóch godzinach doszliśmy na grań i główny szlak. Znaleźliśmy się na około 4500 m n.p.m. Podczas krótkiego posiłku i wodnej popijawy otuliły nas chmury, które już wcześniej powoli przetaczały się dookoła. Temperatura nagle znacząco spadła, a piękne pejzaże zniknęły. Do szczytu zostało niewiele, jednak warunki atmosferyczne się pogorszyły. Dalsze wspinanie się ostrą granią wśród chmur i bez pięknych widoków nie było zachęcające. Zwłaszcza dla chorawego Mima. Towarzysząca nam suczka pozostawiła decyzję całkowicie w naszej gestii. Postanowiliśmy wrócić.
Droga na Pico Franke |
Odwrót z Pico Franke |
Tym razem skończyło się, niestety, na wielkich apetytach, jednak tak to z górami bywa... nie zawsze są przychylne. Nasza dzielna sunia jeszcze chwilę pokręciła się koło nas i potem zniknęła w chmurach. Ot, taką sobie wspinaczkę zrobiła z dwójka Mimów. Resztę dnia spędziliśmy wypoczywając. Nazajutrz trzeba było zejść na spotkanie cywilizacji. Jedzenie powoli kończyło się...
Kolejnego dnia o poranku jeden z Mimów, ten całkiem zdrowy, tęsknie popatrzył na góry i bezchmurne niebo z chęcią pospacerowania. Zachęcony przez chorą polówkę, chwycił kijki, butelkę wody i ruszył na trasę z dnia poprzedniego, pod pretekstem, by jeszcze raz popodziwiać pejzaże i zrobić parę zdjęć. Tym razem nie było chmur, które psuły widok. Szlo mu się szybciej, bo bez obciążenia, samotnie, z dwoma kijkami i do tego trasa była już mu znana. W krótkim czasie Mim wspiął się na dużo ponad 4000 m n.p.m., sfotografował, co się dało sfotografować i zaraz potem doszedł do wniosku, że pozostało mu jedynie jakieś sto metrów do grani ze szlakiem na szczyt Franke. Tak szybko i tak blisko! Serce pchało wyżej... jednak powstał dylemat. Chorawy Mim czekał na dole i nie spodziewał się, że ten drugi pójdzie aż na sam szczyt. W głowie tego drugiego jednak przemknęło przez myśl, że pierwszy Mim może przewidzieć spontaniczny atak szczytowy. Jeszcze raz rzut okiem w gore... A może jednak? Wątpliwości rozwiały jednak formujące się nieznacznie chmurki. Podobnie było dnia poprzedniego, tylko w większej skali. "Nie! Trzeba jednak wracać, bo gdyby w okolicach szczytu naszły chmury, to zagrożeniem mogłaby być hipotermia" - pomyślał uzbrojony w podkoszulek Mim. Rozpoczął więc odwrot, utwierdzony jeszcze inną myślą, że jeszcze dzisiaj trzeba zejść i zdobyć jedzenie. Niechętnie, ale i radośnie - gdyż i tak wszedł wyżej niż planował - zjeżdżał wiec sobie Mim w dół - dość szybko, prawie tak, jak hulające po Andach guanaco.
W bazie niespiesznie zaczęliśmy się pakować. Nie za bardzo chciało nam się opuszczać to cudowne miejsce, Potem w Potrorillos pomyśleliśmy o powrocie do Vallecitos, jednak prognoza pogody na najbliższy tydzień była zła. Miało się ochłodzić i miały być opady. Wykluczyliśmy niechętnie powrót, ponieważ nie jesteśmy podczas naszej podroży uzbrojeni w sprzęt na śnieg i mrozy. Może jeszcze kiedyś się tu wróci... A tym, którzy kochają góry polecamy to miejsce gorąco! Jest tu technicznie łatwy dostęp do pięcio- i sześciotysięcznikow, dojazd samochodem na 3000 m n.p.m., trzy bazy wypadowe i szczyty powyżej latających kondorów... Dla tych, którym wspinaczka nie jest obca, tu jest także pole do popisu.
My ruszyliśmy dalej na północ, ku słońcu. A po drodze zdarzył się nam oczywiście skok w bok:) Odbiliśmy w Uspallata do granicy z Chile, by zobaczyć piękną trasę łączącą Mendozę z Santiago de Chile z przejściem granicznym na 3000 m n.p.m. i z punktem widokowym na Aconcaguę. Dojechaliśmy do granicy i zawróciliśmy do Uspallata. I było warto nadrobić te dwieście kilometrów!
Z Uspallata udaliśmy się wzdłuż Kordyliery Ruta 149 - częściowo szutrówką. I tu pobiliśmy swój rekord łapania stopa... dwa dni w jednym miejscu. Szczęśliwie złożyło się, że po drugiej stronie drogi, w miejscu naszego ugrzęźnięcia, starszy pan Ramon Miguel miał swoje ranczo i zacnie nas ugościł. Wieczór minął nam na gauchowskich opowieściach, przegryzanych konserwowanym solą udźcem wieprzowym i tęgo zakrapianych winem:)
W Rancho Ramon |
Następny dzień spędziliśmy na graniu w karty na poboczu i na posiłkach u Ramona Miguela. Przez cały prawie dzień nic nie przejeżdżało z wyjątkiem peletonu rowerzystów i po kilku godzinach - parady antycznych samochodów. Dosłownie ręce nam opadły, a potem umieraliśmy ze śmiechu. W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak właśnie śmiać się.
I nie chciał nas zabrać... |
Późnym popołudniem, kiedy już myśleliśmy o kolejnym upojnym wieczorze na ranczu (Miguel zakomunikował nam, że możemy zostać, ile chcemy), zobaczyliśmy nadjeżdżający bus transportowy. Zatrzymał się! Pojechaliśmy w końcu w stronę Barreal, mijając najgorszą część trasy. Za mieściną błąkaliśmy się już nocą szukając noclegu a la carretera austral, jednak nie było to takie proste. Wszystko ogrodzone. W końcu jednak ktoś się nad nami zlitował i zostaliśmy zaproszeni przez skromnie żyjącą rodzinę. Koło ich domku spędziliśmy noc w namiocie. A poza tym, byli tak gościnni, że rozbili nam swój namiot i na dodatek wyposażyli go w materace.
Eko-farma pod San Juan. Gęsi często korzystały z okazji i kapały się w basenie, mimo że miały do dyspozycji swój staw. |
Lama na eko-farmie w okolicach San Juan |
Mim na wolontariacie. Eko-Farma pod San Juan |
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że naprzeciwko domu naszych gospodarzy znajduje się, wspomniana już, Posada Don Ramon. Trochę zmęczeni podrożą, spontanicznie pomyśleliśmy, że może w Posadzie potrzebni są wolontariusze do pomocy w zamian za mieszkanie i jedzenie. Don Ramon zaskoczony był naszą propozycją i trochę wytrzeszczył na nas oczy:) Pierwszy raz koś mu składał taką propozycję. Ale będąc otwartym człowiekiem, powiedział, że jeżeli nam to pasuje, to dlaczego nie? Po tygodniowym pobycie w okolicach San Juan (też wolontariat, tym razem na farmie), wróciliśmy do Posady. Dostaliśmy swoją chatkę, jedzenie i basen do dyspozycji...
Podczas tego pobytu dowiedzieliśmy się o Wiktorze Ostrowskim i... przeszliśmy inicjację samodzielnej jazdy konnej. A nawet pewnego dnia, z własnej inicjatywy, zostaliśmy rzuceni na głębszą, hmm, wodę i konno asystowaliśmy w zaganianiu stada liczącego około 40 koni. Nie zapędzaliśmy ich co prawda czynnie i galopując, ale na naszych wierzchowcach dzielnie tarasowaliśmy im drogę, by kierować te piękne zwierzęta tam, gdzie była potrzeba. Było też łapanie koni na lasso, jazda po górach, asado i wino z Don Ramonem i ludźmi Posady... I tak sobie tam żyliśmy, pracowaliśmy i leniuchowaliśmy. Święta wielkanocne spędziliśmy wcinając jajka. A wszystko to z widokiem na Andy, Cerro Mercedario (po raz pierwszy zdobyte przez Wiktora Ostrowskiego) i Aconcaguę.
Posada Don Ramon. W tle Andy i Cerro Mercedario |
Koń i jego Mim. Inicjacja |
Posada Don Ramon. Im dalej na północ, tym więcej lam. Póki co, jesteśmy jeszcze nieopluci;) |
Po dwóch tygodniach dojrzeliśmy do decyzji, żeby kontynuować podróż na północ.