Los chciał, albo raczej potrzeba, byśmy na kilka dni zawitali do północnego Chile. Głównym celem było zdobycie dolarów, gdyż w Argentynie wypłacanie pieniędzy z bankomatu jest bardziej niż nieopłacalne (aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat można wygooglować sobie: ¨dolar blue i czarny rynek¨) i najlepiej jest dysponować walutą w gotówce.
Droga z regionu Salta do Chile prowadziła głównie przez punę (wyżyna - step w Andach, która znajduje się miedzy 3200 a 4500 m n.p.m.). Podziwiając liczne wulkany minęliśmy Kordylierę oraz osławione, jak się później okazało, przejście graniczne zwane Paso de Jama. Dlaczego osławione? Ponieważ był to pierwszy punkt graniczny, jaki dotąd spotkaliśmy i mamy nadzieję, że jedyny, którego nie można przebyć pieszo.
|
Wulkany, okolice Paso Jama |
|
Krajobraz puny, okolice Paso Jama |
Wcześniej, gdy zdarzało nam się przekraczać autostopem granicę chilijsko - argentyńską w innych miejscach, zwykle bywało tak, że samochód zostawiał nas przed granicą, przechodziliśmy samodzielnie wszelkie kontrole, jako piesi, a potem, już po drugiej stronie, samochód zabierał nas z powrotem i jazda dalej... Działało to dobrze. Jednak na tym konkretnym przejściu - nie. Strażnicy nie mogą mieć na tej granicy adnotacji, że ktoś ją przeszedł na nogach z plecakiem i już. Tłumaczono nam, że to przepisy bezpieczeństwa, że niby powodem jest wysokość (4400 m n.p.m.), nieprzewidywalna pogoda i duża izolacja tego miejsca... no cóż, normalne góry... (à propos: administracja i biurokracja latynoamerykańska, to sam w sobie temat na dluuugą opowieść. Latynoamerykanie bardzo poważnie traktują tego typu pracę. Dość tylko powiedzieć, że jak już ją skończą, to świat nagle się zmienia i nie ma już takich ścisłych reguł do przestrzegania:-))
A jak w praktyce wyglądało nasze przejście przez ten punkt graniczny? Podjechaliśmy pod Paso de Jama tirem. Tir nie mógł nas legalnie przewieźć przez granicę zatem, przed samym szlabanem, musieliśmy czekać na jakiegoś litościwego kierowcę samochodu osobowego, z wolnymi miejscami, który nam zaufa, zabierze, zadeklaruje jako pasażerów swojego pojazdu i z nami przejdzie wszystkie kontrole. Problemem były realia przejścia: mały ruch osobówek, głównie tiry. Ale, jak już się nauczyliśmy - trzeba być cierpliwym, przez wszystko da się przebrnąć. I tak też było tym razem. Nie mogliśmy się tylko nadziwić, że tyle kombinacji potrzeba, żeby dostać się kilkaset metrów dalej, na stację benzynową po drugiej stronie granicy... A tam czekał na nas omówiony tir.
|
Mimy w swoim Domeyku na Atacamie |
Co by nie było i jakby nie było, znaleźliśmy się ostatecznie w San Pedro de Atacama. I tu spędziliśmy kilka miłych dni. Miasteczko okazało się być najbardziej turystycznym miejscem, w jakim do tej pory byliśmy podczas podroży. To akurat nie przypadło nam do gustu. Ale faktycznie trzeba przyznać, że okolica obfituje w rzeczy do zobaczenia i poznania, tylko, jak to w Chile, wszystko jest płatne i generalnie drogie.
My dwa dni pedałowaliśmy po okolicy na wynajętych rowerach. Wybraliśmy Quebrade del Diablo (Wąwóz Diabła) i dolinę Katarpe, nieświadomie włączając się w duży wyścig MTB Atacama Challenger;) Dzięki temu, że jechaliśmy na trasie zawodów, mimo, że nie mieliśmy numerków zawodników, dostawaliśmy na punktach kontrolnych jedzenie, wodę i napoje izotoniczne:-) Mieliśmy też grono kibiców, co wołali za nami: vamos! vamos! i wskazywali drogę. Całkiem sympatyczne zwiedzanie!
|
Quebrada del Diablo |
|
Mim, przypadkowy uczestnik Atacama Challenger, Quebrada del Diablo |
|
Droga na Tunel de Katarpe, Atacama
|
|
Atacama, to w dużej części pustynia solna |
W Dolinie Katarpe odnaleźliśmy prainkaskie petroglify przedstawiające ludzi i zwierzęta.
|
Petroglify w okolicach Katarpe, Atacama |
Dzień później pojechaliśmy na jedną z głównych atrakcji Atacamy - Valle de la Luna, która czarować miała księżycowo - pustynnymi pejzażami. I owszem było pięknie i księżycowo, głównie dzięki wszechobecnej soli (region Atacama, to w dużej części pustynia solna) i wspaniałym formacjom skalnym. Ale... na kolana nas jednak nie powaliło... Widzieliśmy już podobne pejzaże,a bez tylu turystów wokoło... i bez płacenia. Mimo to - polecamy. A jak ktoś chce wydać troszkę mniej pieniędzy - warto kombinować z kartami ubezpieczeniowymi typu Euro26 i wmawiać bileterom, że się jest studentem:-) - można zdobyć znaczącą zniżkę (co w przypadku Chile jest dość istotne). Sposób działa zwykle w przypadku młodszego Mima:)
|
Valle de la Luna |
|
Valle de la Luna |
|
Valle de la Luna i Mim |
|
Valle de la Luna |
|
Valle de la Luna |
|
Valle de la Luna |
|
Valle de la Luna |
|
Kopalnia soli w Valle de la Luna. Mim próbuje, czy sól słona jest. |
|
Kwiat soli, Valle de la Luna |
San Pedro to oaza na środku pustyni. Jest małe, całkiem ładne i tłumne. O dziwo, spotkaliśmy tu ze trzy razy więcej rodaków, niż podczas całej naszej, już pięciomiesięcznej, podróży. Interakcja była alkoholowa:) i całkiem sympatyczna. Mieszkańcy miasta nastawieni są głównie na zysk z turystyki i, niestety, nie są tak szczerze mili i gościnni, jak w innych regionach Chile.
Jedną z tutejszych atrakcji jest Muzeum Archeologiczne R.P. Gustawo La Paige, w którym spodziewaliśmy się zobaczyć dużą kolekcję mumii andyjskich. Niestety, okazało się, że tutejsi
indigenos doprowadzili do usunięcia wszystkich szczątków ich przodków z ekspozycji (dotyczy nie tylko mumii, ale i czaszek oraz innych części szkieletu). Nie pozwolili także wykonać żadnych replik. W tym przypadku zadziałał trochę fanatyzm etnicznych związków, które przejęły głos ludu. Aktualnie muzeum mimo, że poza mumiami posiada inne ciekawe zbiory, ma słabo przygotowaną wystawę, której brakuje kontekstu. Można dowiedzieć się kilku rzeczy o używaniu środków halucynogennych w ceremoniach sakralnych oraz zobaczyć naczynia i przyrządy, służące do ich spożywania. Trochę ceramiki, coś tam o Inkach i niewiele więcej. Nie ma właściwie nic o zwyczaju pochowków, co trochę dziwi, biorąc pod uwagę to, co muzeum oferowało wcześniej. Generalnie nie polecamy. Lepiej udać się do Salty do MAANu
/krótka relacja/. Znającym hiszpański gorąco rekomendujemy wizytę z przewodnikiem.