Koka, czyli krasnodrzew pospolity, uprawiana jest niemal wyłącznie na obszarze swego pochodzenia, w Ameryce Południowej. Zwana jest „świętą rośliną Inków” lub „zielonym złotem Inków”, choć stała się częścią obyczajowości andyjskiej wieki przed nastaniem Imperium. Indianie Ajmara udomowili ją już około 5 tysięcy lat temu.
Za czasów inkaskiej cywilizacji z jej dobroczynnych właściwości korzystać mogła jedynie arystokracja, wybrańcy… oraz żołnierze. Żucie liści koki działa pobudzająco, niweluje poczucie głodu i pragnienia, wzmaga wydolność organizmu oraz przyspiesza krążenie krwi. Ta ostatnia właściwość przekłada się na lepsze oddychanie, co w Andach jest ważne, szczególnie na dużych wysokościach, gdzie płuca walczą o tlen. Nic więc dziwnego, że dla pospólstwa, koka była właściwie niedostępna. Jako forma kontroli, dawała przewagę Inkom, zwiększając ich rangę wśród podbitych ludów. Gdy Inka chciał okazać lokalnemu zarządcy swą łaskę, posyłał mu kilka koszy koki.
Za czasów inkaskiej cywilizacji z jej dobroczynnych właściwości korzystać mogła jedynie arystokracja, wybrańcy… oraz żołnierze. Żucie liści koki działa pobudzająco, niweluje poczucie głodu i pragnienia, wzmaga wydolność organizmu oraz przyspiesza krążenie krwi. Ta ostatnia właściwość przekłada się na lepsze oddychanie, co w Andach jest ważne, szczególnie na dużych wysokościach, gdzie płuca walczą o tlen. Nic więc dziwnego, że dla pospólstwa, koka była właściwie niedostępna. Jako forma kontroli, dawała przewagę Inkom, zwiększając ich rangę wśród podbitych ludów. Gdy Inka chciał okazać lokalnemu zarządcy swą łaskę, posyłał mu kilka koszy koki.
Worek koki gotowej na sprzedaż u napotkanego przemiłego rolnika w okolicach Coroico |
Koka, dzięki swoim atrybutom, zdecydowanie związana była ze sferą sacrum. Pełniła funkcje magiczne (używana była przez czarowników i wróżbitów), lecznicze (szczególnie na chorobę wysokościową i problemy żołądkowe, a także jako środek znieczulający), jak również, a może przede wszystkim, funkcje rytualne.
Koka towarzyszyła i nadal towarzyszy większości wydarzeń religijnych i rytom. Często ofiary okadza się dymem palonej koki. W kopalniach srebra w Potosi na własne oczy widzieliśmy wciąż żywą tradycję ofiarowania liści tej rośliny. Koka daje łączność z bogami, demonami i duchami opiekuńczymi lub jest ich personifikacją.
Podobno w czasach pierwszych kolonizatorów powstała legenda i przepowiednia zarazem, jakoby Słońce-Bóg dał ludom andyjskim kokę, aby ułatwić im życie w czasach opresji. Zaś białemu, który przybył na kontynent, w swej ślepej chciwości, szukać złota i srebra, koka przysporzy zezwierzęcenie, ból i szaleństwo… Czy nie jest tu przypadkiem wizja skutków chemicznie przetworzonej koki… kokainy?
W XVI wieku krasnodrzew został przez Kościół, jak zawsze walczący z pogaństwem, uznany za przeklęta roślinę i efekty jakie wywoływał za działanie samego szatana. Tym samym używanie koki stało się niechrześcijańskie, grzeszne i zakazane. Miało to uderzyć w czuły punkt kultury andyjskiej i zniszczyć wszelki możliwy opór tutejszej ludności. Można to ująć tak: obedrzyj z sakralności istotne elementy danej cywilizacji, wmów jej przedstawicielom, że to, w co wierzyli, że jest dobre - jest tak naprawdę złe, zaaplikuj im swoje „dobro” i tak uzyskasz nad nimi kontrole. Historia religii jest nieubłagana, wielokrotnie ukazywała jak ten mechanizm funkcjonuje.
W przypadku koki, nie do końca to zadziałało, mimo kościelnego zakazu, była ona nadal używana. Konkwistadorzy szybko połapali się, że ta roślina wzmaga wydajność górników-tubylców i umożliwia również zmniejszenie wydatków na ich wyżywienie, gdyż działa energetyzująco, usuwając również uczucie głodu. Zatem robotnicy owszem w kopalniach mieli przerwy, ale przede wszystkim na żucie koki. I tak to zakaz jej żucia stał się zakazem martwym, jednak sama koka w dużym stopniu uległa desakralizacji. To, co kiedyś dostępne było dla wybranych, stało się teraz pokarmem niewolników, pospólstwa i najuboższych. Żucie koki nie było już wyznacznikiem wyższego statusu społecznego, wręcz przeciwnie, była sposobem na przetrwanie ciężkich czasów głodu i opresji w trudnych warunkach wysokich Andów pod rządami najeźdźców z Europy.
Obecnie koka przeistoczyła się ze „świętej rośliny Inków” w symbol unifikujący kulturę andyjską – podobnie jak wiphala, o której już pisaliśmy. W Peru i Boliwii koka jest zupełnie legalna (prezydent Boliwii Evo Morales od 2006 roku, w którym to wybrano go na urząd, lobbował w ONZ za uchyleniem zakazu żucia liści koki - udało mu się to osiągnąć w 2012 roku), tania i powszechna. Wszędzie można zobaczyć ludzi z charakterystycznym wybrzuszeniem na policzku, który wskazuje na to, że właśnie ktoś sobie wysysa soczek z liści krasnodrzewu. Tak jak u nas spotkanie na herbatkę lub kawkę, tak u nich pogawędki podczas żucia i dzielenia się koką. Nawet papież Franciszek podczas tegorocznej wizyty w La Paz wyraził chęć żucia koki, choć wcześniej proponowano mu jedynie napar z liści tej rośliny, która miała mu pomóc w aklimatyzacji po lądowaniu na Altiplano.
Swoją drogą mate de coca, czyli taka własnie herbatka z koki, obecnie zwykle w torebkach, to zdaje się komercyjny produkt, skierowany głównie dla obcokrajowców borykających się z chorobą wysokościową. Dobra wiadomość jest taka, że w przeciwieństwie do suszonych w całości liści krasnodrzewu, można ja bezkarnie przewieźć do Europy.
Sama koka nadal często utożsamiana jest z kokainą. No cóż... aby wyprodukować kilograma białego proszku potrzeba nawet kilkuset kilogramów lici krasnodrzewu.
Mimy owszem koki spróbowały. Suszone liście, zwija się, wkłada pod policzek i ssie. Po kilku minutach zaczynają wypuszczać sok. Smakują jak trawa, albo jakieś zielsko. Nic specjalnego. Nie każdemu koka podejdzie. Oczywiście koki się nie je! Ponoć może to się skończyć biegunką (choć ten leniwy Mim zwykle wcinał resztki co mu w jamie ustnej pozostały po wypluciu i nic mu nie było). Mimy piły też wspomnianą mate de coca, choć wolały zalewać wrzątkiem kupione na targu liście koki na tradycyjną modłę, niż herbatę ekspresową z supermarketu.
Jeden z Mimów potwierdza właściwości energetyzujące i wspomagające organizm na wysokościach. Nawet zaobserwował u siebie zanikanie uczucia głodu i zmęczenia. Drugi Mim natomiast, ten dziwnie odporny na wszystko (może nie na chęć spania i wylegiwania się), jak zwykle stwierdza, że na niego koka nie działała. Jednak gdy przychodziło do trekkingów na wysokościach lub gwałtownego nabierania wysokości (np. w pnącym się autobusie), to wtedy bardzo chętnie raczył się liśćmi tej rośliny… więc to może jednak coś znaczy.
Czemu zawdzięcza koka swoje tak pożądane właściwości? Może temu, że zawiera dużą ilość alkaloidów, w tym kokainę, oraz niemało ważnych dla organizmu witamin, m.in. B1, B2, A, E i C. Ponadto posiada ogromne ilości wapnia (o wiele więcej niż mleko), fosforu, żelaza, cynku, potasu i miedzi. Cóż taka bomba alkaloidowo-witaminowo-proteinowo-minerałowa nie może nie działać. Choć znamy taką jedną osobę, która zaprzeczy:)
Przemierzając północną Argentynę spotkaliśmy się z napisami, że tu można kupić: COCA Y BICA. Zagadka została rozwiązana przez chilijskiego tirowca, który nas poczęstował. COCA – wiadomo, BICA zaś okazała się bikarbonatem, czyli sodą oczyszczoną. A działa to tak, że na dziąsła i wewnętrzną stronę policzka, do którego wpycha się liście koki, nakłada się niewielką ilość (to jest pojęcie względne, bo dla niektórych niewiele to wiele) bikarbonatu i potem ssie jak zwykle. Efekt żucia z bicą to intensywniejsze wydzielanie soku. My mieliśmy przez to uczucie zdrętwienia dziąseł, tak jak przy znieczuleniu u dentysty.
Soda oczyszczona jest katalizatorem, który wzmaga działanie rośliny. Takim katalizatorem może być też cukier, czy wapno.Niektórzy mówią, że w ten sposób spożywane liście krasnodrzewu mogą uzależniać, inni potwierdzają, że generalnie żucie tej rośliny jest uzależniające, jeszcze inni stanowczo zaprzeczają. A my co na to? No cóż, czy ludzie nie uzależniają się od kawy czy herbaty? Jedno jest pewne liście koki to nie kokaina.