Na szczycie Huayna Potosi, co prawda było pięknie, ale i bardzo zimno. Przemarznięci wróciliśmy do równie mało rozgrzanego La Paz. Nie do końca to "wszechzimno", charakterystyczne dla boliwijskiego Altiplano, nam odpowiadało, zatem postanowiliśmy zmienić klimat i zagłębić się w andyjskie doliny (yungas), do których dociera ciepły oddech Amazonii. Wybraliśmy jeden z trzech prekolumbijskich szlaków, które wychodzą z okolic La Paz. Poszliśmy drogą zwaną El Choro.
Szlak El Choro, to ponoć najbardziej znana w Boliwii trasa prekolumbijska. Do niedawna, czyli do lat 50-tych ubiegłego wieku, był on główną "mułową" arterią, łączącą Amazonię z Altiplano. Zbudowali go przedstawiciele pierwszej ogólnoandyjskiej kultury Tiahuanaco, która w czasie rozkwitu objęła swoim wpływem całkiem spory obszar Ameryki ciągnący się od północnych krańców Chile i Argentyny z jednej strony, północnych wybrzeży dzisiejszego Peru aż po zachodnią Boliwię. Po upadku Tiahuanaco trasa została znacząco ulepszona przez Inków, a potem wykorzystywali ją sami Hiszpanie. Tzw. Choro Inca Trail od zawsze służył głównie do transportowania na Altiplano wyhodowanych na żyznych terenach liści koki, warzyw i owoców.
To właśnie na skrzyżowaniu El Choro i srebrnego szlaku, wiodącego z Potosi do wybrzeży Pacyfiku, wyrosło miasto La Paz. Znaczenie obu tras ściśle się łączy. Prawdopodobne bez dostaw koki uprawianej w yungas, hiszpańscy konkwistadorzy nie zdołaliby wyeksploatować w tak znaczący sposób andyjskich złóż srebra.To właśnie żucie liści koki zwiększało wydolność i motywację zniewolonych autochtonicznych górników.
Przed nami było około 60 kilometrów trekkingu, który rozpoczynał się w La Cumbre (najwyższy punkt drogi łączącej La Paz-Coroico, czyli trochę ponad 4700 m.n.p.m.) i wiódł przez przełęcz, znajdującą się na około 4900 m.n.p.m., by potem, gwałtownie się obniżając, doprowadzić nas do małej wioski Chairo, skąd już mieliśmy wziąć kołowy transport do Coroico (około 1600 m.n.p.m.). Czekało nas jakieś 3300 metrów deniwelacji.
Po jednodniowym odpoczynku od wysokogórskich ekscesów, radośnie, z wizją ocieplenia klimatu, założyliśmy plecaki i zwróciliśmy się w stronę tropikalnej Amazonii. Gdy dotarliśmy do najwyższego miejsca trasy i stanęliśmy na przełęczy, za nami rozciągało się surowe Altiplano i majestatyczne szczyty Cordillera Real, a przed nami zobaczyliśmy ogromną przepaść dolin. Pomyśleliśmy sobie: Cóż, trzeba się będzie poważnie stoczyć…
Już drugiego dnia poczuliśmy i zaobserwowaliśmy radykalną zmianę… robiło się cieplej, wilgotniej i ciaśniej. Zieleni gwałtownie przybywało. Szybko pozbyliśmy się warstw ubrań, a te co na nas zostało można było wyżymać.
Woda. Woda stała się wszechobecna, zdawała się tryskać z ziemi. Nasiąkała nią nie tylko nasza odzież, ale i gęstniejąca z każdym krokiem w dół roślinność oraz coraz cieplejsze, coraz cięższe powietrze.
Oprócz fragmentów skrupulatnie skonstruowanej przez Inków ścieżki El Choro lub mniej skrupulatnie skleconych współczesnych mostów wiszących, nie dało się spostrzec ani kawałka płaskiego terenu. Szliśmy przed siebie i gdzie nie spojrzeć widzieliśmy albo przeciwlegle zbocze zielonego wąwozu albo niknący zakręt doliny. Na dole natomiast, gdzieś wśród drzew, głęboko, z impetem płynęła rzeka, której szum stał się naszym towarzyszem.
I okazało się, że mimo, że wydawać się nam mogło, że przez trzy dni będziemy tylko schodzić, to jednak to pofalowane ukształtowanie terenu dawało nam w kość. Liczne podejścia w coraz cieplejszym klimacie, od którego zdążyliśmy się już odzwyczaić bywały całkiem męczące.
Ostatniego, trzeciego dnia już coraz częściej napotykaliśmy małe skupiska domków lub samotne chaty, przy których były różne uprawy, głównie bananowce, na skrawkach ziemi ciężką pracą wydartej ekspansywnemu lasowi. W ostatnim etapie wędrówki do Chairo mijaliśmy już coraz więcej ciekawskich mieszkańców wracających z pracy, z tej sporej wioski, do domów położonych wyżej.
A potem krajobraz zdominowały pola - cocales i na nich krasnodrzew pospolity, czyli krzewy koki. Ale to dopiero, jak dotarliśmy nie najtańszym transportem z Chairo do Coroico. Tam poczuliśmy się jak w górskim kurorcie. Miejscowość usytuowana jest trzy godziny jazdy samochodem od chłodnego La Paz i wielu Boliwijczyków z Altiplano spędza tutaj weekendy wygrzewając kości i pluskając się w pobliskich rzekach.
Wielu turystów Coroico kojarzyć się może z tzw "drogą śmierci", która okrzyknięta jest jedną z najniebezpieczniejszych dróg na świecie. Wiedzie ona z La Paz do tej miejscowości właśnie. Kiedyś główna droga krajowa, jednak odkąd zbudowano w 2006 roku alternatywną i bezpieczniejszą asfaltówkę, jeżdżą tędy przede wszystkim gringos na rowerach górskich. Dla nas natomiast Coroico, to przede wszystkim wszechobecne cocales, na których rośnie krasnodrzew - „boska roślina”, o której w następnym poście.
CHORO TRAIL |
Szlak El Choro, to ponoć najbardziej znana w Boliwii trasa prekolumbijska. Do niedawna, czyli do lat 50-tych ubiegłego wieku, był on główną "mułową" arterią, łączącą Amazonię z Altiplano. Zbudowali go przedstawiciele pierwszej ogólnoandyjskiej kultury Tiahuanaco, która w czasie rozkwitu objęła swoim wpływem całkiem spory obszar Ameryki ciągnący się od północnych krańców Chile i Argentyny z jednej strony, północnych wybrzeży dzisiejszego Peru aż po zachodnią Boliwię. Po upadku Tiahuanaco trasa została znacząco ulepszona przez Inków, a potem wykorzystywali ją sami Hiszpanie. Tzw. Choro Inca Trail od zawsze służył głównie do transportowania na Altiplano wyhodowanych na żyznych terenach liści koki, warzyw i owoców.
To właśnie na skrzyżowaniu El Choro i srebrnego szlaku, wiodącego z Potosi do wybrzeży Pacyfiku, wyrosło miasto La Paz. Znaczenie obu tras ściśle się łączy. Prawdopodobne bez dostaw koki uprawianej w yungas, hiszpańscy konkwistadorzy nie zdołaliby wyeksploatować w tak znaczący sposób andyjskich złóż srebra.To właśnie żucie liści koki zwiększało wydolność i motywację zniewolonych autochtonicznych górników.
W okolicach La Cumbre, najwyższy punkt Choro Trail |
Po jednodniowym odpoczynku od wysokogórskich ekscesów, radośnie, z wizją ocieplenia klimatu, założyliśmy plecaki i zwróciliśmy się w stronę tropikalnej Amazonii. Gdy dotarliśmy do najwyższego miejsca trasy i stanęliśmy na przełęczy, za nami rozciągało się surowe Altiplano i majestatyczne szczyty Cordillera Real, a przed nami zobaczyliśmy ogromną przepaść dolin. Pomyśleliśmy sobie: Cóż, trzeba się będzie poważnie stoczyć…
Kto twierdzi, że schodzenie jest łatwiejszą częścią trekkingu, jest szaleńcem, brakuje mu doświadczenia i w ogóle nie wie, co mówi. Przy mocnym nachyleniu i obciążonych plecakach, schodzenie jest równie wyczerpujące jak wychodzenie. Nie pierwszyzna to dla nas, szkoda tylko, że największa stromizna była pierwszego dnia, kiedy plecaki najcięższe, pełne prowiantu... I tak toczyliśmy się na nogach siłą rozpędu, bez mułów, zawijasami, zostawiając za sobą wysokie Andy, kierując się ku przepastnym wklęsłościom, w których, gdzieś tam głębiej... niżej... kryły się las mglisty i subtropikalny klimat.
Woda. Woda stała się wszechobecna, zdawała się tryskać z ziemi. Nasiąkała nią nie tylko nasza odzież, ale i gęstniejąca z każdym krokiem w dół roślinność oraz coraz cieplejsze, coraz cięższe powietrze.
Oprócz fragmentów skrupulatnie skonstruowanej przez Inków ścieżki El Choro lub mniej skrupulatnie skleconych współczesnych mostów wiszących, nie dało się spostrzec ani kawałka płaskiego terenu. Szliśmy przed siebie i gdzie nie spojrzeć widzieliśmy albo przeciwlegle zbocze zielonego wąwozu albo niknący zakręt doliny. Na dole natomiast, gdzieś wśród drzew, głęboko, z impetem płynęła rzeka, której szum stał się naszym towarzyszem.
I okazało się, że mimo, że wydawać się nam mogło, że przez trzy dni będziemy tylko schodzić, to jednak to pofalowane ukształtowanie terenu dawało nam w kość. Liczne podejścia w coraz cieplejszym klimacie, od którego zdążyliśmy się już odzwyczaić bywały całkiem męczące.
Po drodze mijaliśmy małe osady lub pojedyncze chatki. Nieliczni mieszkańcy hodują tam zwierzęta, uprawiają warzywne ogrody i rozwijają infrastrukturę turystyczną. Na razie to głównie pola namiotowe i małe sklepiki, w których topowym towarem jest coca-cola - w nieprzystępnej cenie. Nie zdziwiliśmy się jednak, że tak drogo. Żyjący tu ludzie mają co najmniej jeden dzień pieszej wędrówki do najbliższej drogi, którą mógłby się poruszać jakikolwiek pojazd. Do znoszenia towarów służą więc im zwierzęta i własne plecy.
Wbrew pozorom El Choro nie jest aż tak popularne wśród gringos. Największą grupę turystów stanowią sami Boliwijczycy, głównie młodzież z La Paz. Szlak nie jest zatłoczony, przynajmniej nie był podczas, gdy my się po nim poruszaliśmy.
Niestety nie daliśmy zbytnio zarobić tutejszym przedsiębiorczym Boliwijczykom i wybieraliśmy, zgodnie z naszym umiłowaniem, miejsca odosobnione i dzikie by postawić nasz namiot.
Ostatniego, trzeciego dnia już coraz częściej napotykaliśmy małe skupiska domków lub samotne chaty, przy których były różne uprawy, głównie bananowce, na skrawkach ziemi ciężką pracą wydartej ekspansywnemu lasowi. W ostatnim etapie wędrówki do Chairo mijaliśmy już coraz więcej ciekawskich mieszkańców wracających z pracy, z tej sporej wioski, do domów położonych wyżej.
A potem krajobraz zdominowały pola - cocales i na nich krasnodrzew pospolity, czyli krzewy koki. Ale to dopiero, jak dotarliśmy nie najtańszym transportem z Chairo do Coroico. Tam poczuliśmy się jak w górskim kurorcie. Miejscowość usytuowana jest trzy godziny jazdy samochodem od chłodnego La Paz i wielu Boliwijczyków z Altiplano spędza tutaj weekendy wygrzewając kości i pluskając się w pobliskich rzekach.
Wielu turystów Coroico kojarzyć się może z tzw "drogą śmierci", która okrzyknięta jest jedną z najniebezpieczniejszych dróg na świecie. Wiedzie ona z La Paz do tej miejscowości właśnie. Kiedyś główna droga krajowa, jednak odkąd zbudowano w 2006 roku alternatywną i bezpieczniejszą asfaltówkę, jeżdżą tędy przede wszystkim gringos na rowerach górskich. Dla nas natomiast Coroico, to przede wszystkim wszechobecne cocales, na których rośnie krasnodrzew - „boska roślina”, o której w następnym poście.