Niemal nasyciliśmy się Boliwią, więc wpadliśmy na pomysł by kierować się do Peru. Najsensowniejsza i najkrótsza droga w stronę tego kraju z okolic Santa Cruz wiedzie przez Altiplano. I ją wybraliśmy. Tym bardziej, ze w mimowych główkach pojawiła się idea zdobywania sześciotysięcznika i cały czas tam tkwiła. Trochę mieliśmy opory, aby wrócić w chłodne rejony płaskowyżu. W tropikach było idealnie ciepło, zwłaszcza dla jednego Mima, który słońce i ciepło kocha.
No cóż, potencjalna góra kusiła... Cały czas myśląc o jej zdobywaniu, zrobiliśmy dwa przystanki, by sukcesywnie aklimatyzować się do wysokości. Pierwszy w Cochabambie, położonej dość nisko, bo tylko na 2600 m.n.p.m. Naszym zdaniem Cochabamba to dość przyjazne, nieturystyczne miasto. Co nas mile zaskoczyło, to ilość warzyw, jakie dostawaliśmy do obiadu Generalnie w Boliwii, jeśli się dostaje jakąś surówkę, to składa się ona z małego listka sałaty i plasterka pomidora, co jest dziwnie, bo wokół na targowisku, gdzie zwykle się stołowaliśmy, warzyw nie brakuje i są na prawdę tanie. Natomiast w Cochabambie serwują na mercado surówki całą kupę. Dlaczego tu można, a gdzie indziej nie? Dobre to i zdrowe przecież....
Drugi etap aklimatyzacji, to wypad do najstarszego w Boliwii Parku Narodowego Sajama. Park ten znajduje się już na całkiem dużej wysokości, mniej więcej na 4200 m.n.p.m. W dzień naszego przyjazdu pogoda była piękna. Od głównej drogi szliśmy do wioski Sajama szutrówką, podziwiając przepiękne widoki. Po prawej górował nad nami wulkan Sajama, najwyższy szczyt Boliwii - 6542 m.n.p.m., po lewej natomiast na granicy z Chile prezentowały się dwa bliźniacze wulkany - Parinacota i Pomerata, obydwa sześciotysięczniki. Ostatnie dwa kilometry zrobiliśmy spontanicznym stopem, na pace otwartej ciężarówki, w kłębach pyłu.
W Sajamie zostaliśmy ulokowani (gdyż to strażnik parku rozdziela turystów po kwaterach prywatnych w zależności od budżetu jakim turyści dysponują) w dość skromnym alojamiento, dostaliśmy jednak od właścicieli elektryczny czajnik do przyrządzania herbatki. To, co na początku myśleliśmy, że jedynie uprzyjemni nam życie, niemal nam je uratowało;) Podobnie jak gruba sterta kocy na łóżku, które służyły nam nie tylko do przykrywania, ale i uszczelniania dość sporych dziur w drzwiach i framudze okna.
W nocy pogorszyła się pogoda. Spadł śnieg i pojawiły się ciężkie i niskie chmury. Do tego znacząco, ale to znacząco, ochłodziło się. Lokalni nam mówili, ze jest to dość rzadkie w tym okresie... bo pora sucha... i że z reguły jest ładnie tak, jak było w dzień naszego przybycia..
I nie udało nam się doczekać pogody łaskawszej. Przez trzy dni pobytu było, powiedzmy to szczerze, zimno. Z rzadka wyglądało słońce, ale nadal było chłodno - głównie z powodu wiatru. Jednak nie poddaliśmy się, ogrzewani perspektywą ciepłej herbaty po powrocie, hasaliśmy po parku, zwiedzając to, co mogliśmy.
Dowiedzieliśmy się, ze Parinacota jest dość łatwym szczytem do zdobycia i ze można nań wejść w jeden dzień. Pożądliwie zaczęliśmy patrzeć na ten idealny wulkan. Poważnie rozważaliśmy opcje jego zdobycia, szczególnie, ze nie wchodzą tam tłumy turystów. Zniechęciła nas jednak niekorzystna pogoda i troszkę, cena wyprawy, czyli sprzętu, transportu i przewodnika.. Wiedzieliśmy, ze z La Paz można taniej zdobywać wysokie góry. Spoglądaliśmy również na Sajame, wznoszącym się nad Boliwią, jednak jest to szczyt technicznie trudniejszy niż Parinacota, wejście trwa dwa do czterech dni i sporo kosztuje. Sajama był poza naszym zasięgiem.
Gór w Parku Sajama nie zdobywaliśmy, ale zrobiliśmy kilka sympatycznych treków. Pierwszego dnia, jako, że w Sajamie pojawiliśmy się dość późno, zdołaliśmy tylko wspiąć się na pobliski punkt widokowy. Drugiego dnia poszliśmy do "podgrzewaczy atmosfery". Zaledwie kilkukilometrowy trek dzieli wioskę od pola gejzerów. Odbywa się tu kolorowy spektakl natury. Gejzerów jest dużo. Jedne bardziej, inne mniej bulgotające gorącą wodą. Każdy nich ma swój niepowtarzalny charakter. Chcieliśmy stad piać się dalej, do górskich lagun, jednak coraz silniejszy wiatr zamrażał nasze członki i do tego przynosił coraz więcej chmur zasłaniających piękne widoki. Postanowiliśmy wrócić i napić się ciepłej herbatki.
Następnego dnia ruszyliśmy nad Lagunę Wañaquta. Ledwo zrobiliśmy kilka kroków poza wioską i zatrzymał się samochód. Zaproponowano nam darmowa podwózkę na pace pick-upa, skorzystaliśmy, a co! Nad laguną wiało, ale było zachwycająco. Mogliśmy podziwiać różowo-czerwone flamingi, które przelatywały ponad taflą wody, starając się brodzić, jak najdalej od intruzów, czyli nas..
W drodze powrotnej z laguny zahaczyliśmy o gorące źródła, których jest trzy, są naturalne i ładnie zagospodarowane. Jedno ze źródeł okazało się bardzo, ale to bardzo cieple, wiec bez wahania wskoczyliśmy do niego, pomimo panującej temperatury powietrza i wiatru. Cieszyliśmy się porannym autostopem, ponieważ mieliśmy teraz więcej czasu na delektowanie się cieplutka woda. Zwłaszcza, że od dwóch dni, z uwagi na surowe warunki naszej kwatery i troskę o nasze zdrowie, nie braliśmy prysznica. Wystarczyło jedynie wyjść do toalety, aby przemarznąć na tyle, żeby upewnić się o słuszności tej decyzji. I tak się moczyliśmy kilka godzin na ponad 4000 m.n.p.m., przy temperaturze niewiele powyżej zera, podziwiając okoliczna przyrodę i sześciotysięczniki. Z naszego naturalnej wanny, mieliśmy jeden z najlepszych widoków na wulkan Sajama. Bardzo mile doświadczenie!
Następnego dnia mieliśmy już dość zimna, brakowało perspektyw na zmianę pogody, więc postanowiliśmy ruszyć do La Paz w poszukiwaniu naszej wysokiej góry.
Wulkan Sajama |
No cóż, potencjalna góra kusiła... Cały czas myśląc o jej zdobywaniu, zrobiliśmy dwa przystanki, by sukcesywnie aklimatyzować się do wysokości. Pierwszy w Cochabambie, położonej dość nisko, bo tylko na 2600 m.n.p.m. Naszym zdaniem Cochabamba to dość przyjazne, nieturystyczne miasto. Co nas mile zaskoczyło, to ilość warzyw, jakie dostawaliśmy do obiadu Generalnie w Boliwii, jeśli się dostaje jakąś surówkę, to składa się ona z małego listka sałaty i plasterka pomidora, co jest dziwnie, bo wokół na targowisku, gdzie zwykle się stołowaliśmy, warzyw nie brakuje i są na prawdę tanie. Natomiast w Cochabambie serwują na mercado surówki całą kupę. Dlaczego tu można, a gdzie indziej nie? Dobre to i zdrowe przecież....
Drugi etap aklimatyzacji, to wypad do najstarszego w Boliwii Parku Narodowego Sajama. Park ten znajduje się już na całkiem dużej wysokości, mniej więcej na 4200 m.n.p.m. W dzień naszego przyjazdu pogoda była piękna. Od głównej drogi szliśmy do wioski Sajama szutrówką, podziwiając przepiękne widoki. Po prawej górował nad nami wulkan Sajama, najwyższy szczyt Boliwii - 6542 m.n.p.m., po lewej natomiast na granicy z Chile prezentowały się dwa bliźniacze wulkany - Parinacota i Pomerata, obydwa sześciotysięczniki. Ostatnie dwa kilometry zrobiliśmy spontanicznym stopem, na pace otwartej ciężarówki, w kłębach pyłu.
Parinacota i Pomerata dzielą Boliwię i Chile |
W Sajamie zostaliśmy ulokowani (gdyż to strażnik parku rozdziela turystów po kwaterach prywatnych w zależności od budżetu jakim turyści dysponują) w dość skromnym alojamiento, dostaliśmy jednak od właścicieli elektryczny czajnik do przyrządzania herbatki. To, co na początku myśleliśmy, że jedynie uprzyjemni nam życie, niemal nam je uratowało;) Podobnie jak gruba sterta kocy na łóżku, które służyły nam nie tylko do przykrywania, ale i uszczelniania dość sporych dziur w drzwiach i framudze okna.
W nocy pogorszyła się pogoda. Spadł śnieg i pojawiły się ciężkie i niskie chmury. Do tego znacząco, ale to znacząco, ochłodziło się. Lokalni nam mówili, ze jest to dość rzadkie w tym okresie... bo pora sucha... i że z reguły jest ładnie tak, jak było w dzień naszego przybycia..
I nie udało nam się doczekać pogody łaskawszej. Przez trzy dni pobytu było, powiedzmy to szczerze, zimno. Z rzadka wyglądało słońce, ale nadal było chłodno - głównie z powodu wiatru. Jednak nie poddaliśmy się, ogrzewani perspektywą ciepłej herbaty po powrocie, hasaliśmy po parku, zwiedzając to, co mogliśmy.
Dowiedzieliśmy się, ze Parinacota jest dość łatwym szczytem do zdobycia i ze można nań wejść w jeden dzień. Pożądliwie zaczęliśmy patrzeć na ten idealny wulkan. Poważnie rozważaliśmy opcje jego zdobycia, szczególnie, ze nie wchodzą tam tłumy turystów. Zniechęciła nas jednak niekorzystna pogoda i troszkę, cena wyprawy, czyli sprzętu, transportu i przewodnika.. Wiedzieliśmy, ze z La Paz można taniej zdobywać wysokie góry. Spoglądaliśmy również na Sajame, wznoszącym się nad Boliwią, jednak jest to szczyt technicznie trudniejszy niż Parinacota, wejście trwa dwa do czterech dni i sporo kosztuje. Sajama był poza naszym zasięgiem.
Gór w Parku Sajama nie zdobywaliśmy, ale zrobiliśmy kilka sympatycznych treków. Pierwszego dnia, jako, że w Sajamie pojawiliśmy się dość późno, zdołaliśmy tylko wspiąć się na pobliski punkt widokowy. Drugiego dnia poszliśmy do "podgrzewaczy atmosfery". Zaledwie kilkukilometrowy trek dzieli wioskę od pola gejzerów. Odbywa się tu kolorowy spektakl natury. Gejzerów jest dużo. Jedne bardziej, inne mniej bulgotające gorącą wodą. Każdy nich ma swój niepowtarzalny charakter. Chcieliśmy stad piać się dalej, do górskich lagun, jednak coraz silniejszy wiatr zamrażał nasze członki i do tego przynosił coraz więcej chmur zasłaniających piękne widoki. Postanowiliśmy wrócić i napić się ciepłej herbatki.
Następnego dnia ruszyliśmy nad Lagunę Wañaquta. Ledwo zrobiliśmy kilka kroków poza wioską i zatrzymał się samochód. Zaproponowano nam darmowa podwózkę na pace pick-upa, skorzystaliśmy, a co! Nad laguną wiało, ale było zachwycająco. Mogliśmy podziwiać różowo-czerwone flamingi, które przelatywały ponad taflą wody, starając się brodzić, jak najdalej od intruzów, czyli nas..
W drodze powrotnej z laguny zahaczyliśmy o gorące źródła, których jest trzy, są naturalne i ładnie zagospodarowane. Jedno ze źródeł okazało się bardzo, ale to bardzo cieple, wiec bez wahania wskoczyliśmy do niego, pomimo panującej temperatury powietrza i wiatru. Cieszyliśmy się porannym autostopem, ponieważ mieliśmy teraz więcej czasu na delektowanie się cieplutka woda. Zwłaszcza, że od dwóch dni, z uwagi na surowe warunki naszej kwatery i troskę o nasze zdrowie, nie braliśmy prysznica. Wystarczyło jedynie wyjść do toalety, aby przemarznąć na tyle, żeby upewnić się o słuszności tej decyzji. I tak się moczyliśmy kilka godzin na ponad 4000 m.n.p.m., przy temperaturze niewiele powyżej zera, podziwiając okoliczna przyrodę i sześciotysięczniki. Z naszego naturalnej wanny, mieliśmy jeden z najlepszych widoków na wulkan Sajama. Bardzo mile doświadczenie!
Następnego dnia mieliśmy już dość zimna, brakowało perspektyw na zmianę pogody, więc postanowiliśmy ruszyć do La Paz w poszukiwaniu naszej wysokiej góry.