Gdy wydaje ci się, że wszystko będzie działo się tak, jak zapowiedziano, a twój umysł uśpiony jest mocnymi obietnicami, to bądź pewien, że w Boliwii nic nie jest pewne, a wielka Nieprzewidywalność nieustannie czuwa nad twoim losem. Tak można opisać początek naszej przygody z Boliwią:)
Po zwiedzeniu argentyńskiego regionu Jujuy i pięknych okolic salteńskiej Iruyi, wjechaliśmy w końcu do Boliwii. A ona milo nas zaskoczyła. Argentyna pożegnała nas nijakim, zaniedbanym miasteczkiem La Quiaca, zaś druga strona granicy przywitała nas czystym i całkiem dobrze zorganizowanym Villazón. Wszystkie mity o brudnej i chaotycznej Boliwii legły w momencie. Hmm... Przynajmniej w tym miejscu... i w porównaniu z sąsiadami...
Iruya |
Okolice Iruyi w Argentynie |
W samym Villazón i w jego okolicach nie było nic ciekawego do roboty, zapadła wiec szybka decyzja o nocnej jeździe autobusem do Uyuni, pomimo wcześniejszych ustaleń, że staramy się jeździć dziennym transportem - ze względu na widoki, zimne noce na Altiplano oraz bezpieczeństwo. Chcieliśmy zobaczyć największą solniczkę świata: Salar de Uyuni.
Wszystko zapowiadało się dobrze. Nawet autobus był ogrzewany, na początku nawet aż za bardzo, ale niestety wszystkie okna były szczelnie zasilikonowane i nie dało się wpuścić chłodniejszego powietrza. Wiedzieliśmy, że czeka nas 8-godzinna nocna podroż bitą drogą. To ostatnie było największą niedogodnością. Reszta wyglądała nieźle.
Niestety, z ośmiu godzin podroży zrobiło się osiemnaście. Autobus nagle zepsuł się i to poważnie (jak się później okazało, takie sytuacje są dość powszechne w Boliwii). Nawet wszystko naprawiający boliwijscy kierowcy poddali się zniechęceni, wdrapali na górę w poszukiwaniu zasięgu i kontaktu z szefostwem. I tak - wylądowaliśmy pośrodku niczego, na jakichś 3500 m n.p.m., z wieścią, że jedyny autobus jaki możne przyjechać w zastępstwie, wyjedzie za jakiś czas z Villazón, mimo, że o wiele wcześniej jest inne i o wiele większe miasto - Tupiza.
Przyszło nam zatem czekać jakieś pięć godzin na drugi autobus. Wszystkie nasze przygotowania przed podrożą, które na początku wydały nam się lekko przesadzone, okazały się trafione. W bagażu podręcznym mieliśmy śpiwory, cieple ciuchy, czapki i rękawiczki oraz sporo jedzenia. Dość szybko po awarii okutaliśmy się w to wszystko, jako że ogrzewanie przestało działać wraz z autobusem. I mimo tylu warstw ubrań, i tak było zimno. Temperatura spadła gwałtownie, a do tego zaczął wiać przenikliwy wiatr, który wbrew zasilikonowanym oknom, był w stanie penetrować wnętrze autobusu.
Po godzinie piątej rano zjawił się transport zastępczy. Do Uyuni dojechaliśmy już bez następnych niespodzianek, ale zmęczeni i niewyspani. Na miejscu poszliśmy do biura transportowego spróbować obniżyć co nieco cenę za niedogodności, albo choćby usłyszeć: "przepraszam". Jednak wszyscy, włącznie z kierowcą, popatrzyli na nas zdumieni i usłyszeliśmy: "Jak to? Przecież dojechaliśmy?!" To nic, że podróż zajęła ponad dwa razy dłużej i przez większość czasu trzęśliśmy się z zimna. Dla pozostałych pasażerów taka sytuacja była normalna, wiec z ich strony nie było żadnych sprzeciwów...
Nie wskóraliśmy nic, ale posuszyliśmy Boliwijczykom głowy z nutką nadziei, że może da im to cokolwiek do myślenia i kiedyś zaczną dbać o klienta... Większość z przedsiębiorców w tym kraju nie myśli o tym, że klient zrażony może już nigdy nie skorzystać z ich usług lub też zniechęcić innych do tego. To jakaś abstrakcja dla nich, liczy się szybki zysk, perspektywa długodystansowa nie istnieje. Do nas dotarło, że musimy trochę zmienić myślenie o standardach i tolerować totalnie odmienną od naszej mentalność. Inna kultura i zdecydowanie inne sposoby działania..., trzeba ją wpierw poznać, by choć trochę z nią powalczyć:) Domyśliliśmy się też, że tego typu sytuacje i formy rozumowania nie będą rzadkością i że przed nami jeszcze wiele takich. (Braki w dziedzinie standardu usług i obsługi klienta okazały się dość powszechnie podczas naszej podroży po Boliwii, wiec zwykle byliśmy tymi upierdliwcami, co się czepiają. Choć wiedzieliśmy, że nic nie wskóramy, robiliśmy to dla zasady.)
Brakowało nam wolności autostopowania. To była nasza pierwsza jazda autobusem. Nasza podroż miała się zmienić. Przed nami przemieszczanie się transportem publicznym i pomieszkiwanie w rożnych hostelach itd. Mieliśmy tego świadomość, jednak ten fakt był przykry. Miło było spać na łóżku i wziąć czasem ciepły prysznic, ale niestety: coś kosztem czegoś. Było to narzucenie na siebie pewnych ograniczeń. Głównym powodem tej zmiany było to, że autostop w Boliwii prawie nie istnieje, samochodów jest mało i jeśli ktoś kogoś zabierze, to z reguły oczekuje w zamian zapłaty. Jedynym pozytywem tego wszystkiego jest fakt, że transport jest stosunkowo tani.
Pierwszy dzień w Uyuni minął nam na odpoczywaniu po długiej podroży. Zwiedziliśmy pobliskie cmentarzysko pociągów i zjedliśmy stek z lamy... całkiem dobry:)
Cmentarzysko pociągów w Uyuni |
Mim jako konduktor nieruchomego złomu |
Mim na placu zabaw:) |
Następnego dnia planowaliśmy zobaczyć Salar de Uyuni - największą i najwyższą pustynię solną świata (aż 10 582 km 2 powierzchni na 3 650 m n.p.m.). Nie chcieliśmy brać popularnej wycieczki z agencji. Jakoś nie była nam bliska sercu myśl zorganizowanego zwiedzania w ciasnym samochodzie terenowym razem z innymi turystami, woleliśmy zrobić to na własną rękę. Chcieliśmy pojechać na Wyspę Incahuasi (Wyspa Kaktusów) i spędzić tam noc w namiocie. Liczyliśmy się z zimnem, ale... raz się żyje!
Dnia następnego autobus przez Salar miał odjechać zgodnie z planem w południe. Odpowiadało nam to bardzo, bo chcieliśmy znaleźć się na miejscu jeszcze za dnia. Jednak w autobusie nazbierali się pasażerowie, którzy chcieli jechać w troszkę inne miejsce... i kierowca się zdecydował zmienić trasę. Tym samym nie było transportu na wyspę. I klops! Kolejna nauczka... w Boliwii nie planuj za dużo, bądź elastyczny i spodziewaj się wszystkiego! Hej przygodo!
Musieliśmy szybko zmienić plany. Postanowiliśmy dostać się do granicy Salaru i stamtąd zrobić sobie pieszą wycieczkę po solnej pustyni i prawdopodobnie spędzić tam noc.
Po dotarciu w umówione z kierowcą miejsce, wysiedliśmy z autobusu i ruszyliśmy przed siebie we wszechogarniającą biel. Szło się bardzo miło, mimo ciężkich plecaków. Przedziwne jest wrażenie, że idziesz, a nie ruszasz się z miejsca, tak dobrze widoczne są punkty odniesienia i tak złudna robi się perspektywa w przejrzystym powietrzu pustyni. Po dwóch godzinach doszliśmy do hotelu. Oprócz dachu, którym była blacha, wszystko wykonane zostało z soli. Całkiem ciekawe miejsce, jednak drooogie! Zasięgnęliśmy tam języka i dowiedzieliśmy się, że poprzedniej nocy temperatura spadła do minus dziesięciu. Jeszcze w Uyuni słyszeliśmy, że jest dość zimno, jak na tę porę roku. Byliśmy przygotowani na jakieś minus dwa, trzy stopnie. Musieliśmy jednak przemyśleć nasze plany po usłyszeniu takich wieści z hotelu. W naszych letnich śpiworkach noc na zewnątrz mogłaby być bardzo ciężka. Zarządziliśmy odwrót do Uyuni. Przedtem jednak zostaliśmy na pustyni jeszcze jakiś czas, ciesząc się niesamowitością Salaru, perspektywą, fakturą i całym jego ogromem. Warto tu przyjechać!
Salar de Uyuni |
Powierzchnia salaru |
Solna, stwardniała powierzchnia salaru tworzy piękną fakturę |
Godzinę przed zmrokiem zaczęliśmy wracać. Próbowaliśmy złapać na stopa przejeżdżające jeepy z turystami, jednak bezskutecznie - wszystkie były zapełnione. W pewnym momencie udało nam się zatrzymać przejeżdżający w oddali pick-up (na salarze drogi są umowne, o ile można mówić o ich istnieniu). Jeździ się po prostu po jego twardej powierzchni. Samochód przejeżdżał na tyle daleko, żeśmy musieli skakać i machać na niego wszystkimi czterema ramionami). Okazało się, że pick-up pełen był indigenos wracających do Uyuni z drugiej strony Salaru. Wskoczyliśmy na pakę, na której byli już dwaj panowie, okutani w koce i kołderki. Udało się! Pierwszy kontakt z rdzennymi altiplanowcami w sytuacji nieturystycznej! Gawędziło nam się bardzo miło. Po chwili rezerwy rozmawialiśmy otwarcie i z ciekawością, płynącą z obu stron. Od jednego z mężczyzn, który opowiadał nam z łezką w oku dziecięce wspomnienia, dowiedzieliśmy się o niepowtarzalnym pięknie i tajemniczości Salaru, zalewanego wodą podczas pory deszczowej. Robi się wtedy idealne lustro. Kiedy w takim momencie pojawią się chmury, zasłaniające całe niebo, to podobno człowiek wtedy nie wie, gdzie jest horyzont. Traci całkowicie orientację. Salar pochłonął wiele istnień ludzkich. Ludzie próbując przebyć pustynię gubili się i błądzili dniami, by na końcu wędrówki uświadomić sobie, że na zawsze na niej zostaną.
Podczas tych opowieści zrozumieliśmy paniczną obawę jednej z babć, pasażerek autobusu, która usilnie powtarzała, byśmy nie wchodzili na Salar, byśmy nie oddalali się od granicy pustyni, bo jest bardzo niebezpiecznie, bo można się zgubić. W pamięci lokalnych zdecydowanie nie jest to tylko atrakcyjne miejsce turystyczne, to dla nich również świat uwodzący pięknem, świat, który może śmiertelnie zauroczyć. Fascynacja i przerażenie...
Co ciekawe, kierowanie pojazdem na salarze może być mało bezpiecznie. Dzień po naszej wycieczce ukazał się w gazetach artykuł o czołowym zderzeniu dwóch samochodów! Ponoć to dość powszechne, ale nam nadal trudno uwierzyć, że na tak ogromnej powierzchni, taki wypadek może się zdarzyć... No cóż, jesteśmy w Ameryce Łacińskiej, gdzie kierowcy zwykle pędzą, jak oszalali, często bezmyślnie, ku śmierci.
Do Uyuni dojechaliśmy w kłębach pyłu, ale cali i zdrowi. Pożegnaliśmy naszych znajomych, daliśmy kierowcy skromną opłatę i ruszyliśmy do znanego nam rodzinnego hospedaje (tańsza forma hostelu), który przywitał nas wychłodzonym pokojem. Ogrzewanie, nawet na zimnym Altiplano, jest formą luksusu w Boliwii, na szczęście łóżka zwykle wyposażone są w całą stertę kocy.